Rzeczywistość wokół przypomina walizkę. I to tak wypchaną, że nie można jej domknąć. Zawsze bowiem wylezie gdzieś jakaś skarpetka, ramiączko, kawałek buta albo rękaw. W najmniej oczekiwanym momencie wypadną z walizki i niczym podstawiona noga posłużą nam do nabicia jakiegoś guza. A przecież mieliśmy być poukładani. Zeszyty w okładkach, długopisy w piórniku, plan lekcji, świetlica, zadanie domowe, podwórko, bajka i spanie. Rano śniadanie, w południe obiad, po nim jabłko, wieczorem kolacja, a słodycze jedynie w sobotę. 

Tylko że klamoty w walizce rzeczywistości większą mają fantazję od wszystkich naszych ustaleń i świętych porządków. Zwyczajnie się w nich nie mieszczą. Twierdzimy na przykład, że smoki nie istnieją, tymczasem w tobołku aż wrze, że owszem są. 

Przynajmniej w Karkonoszach żyło ich kiedyś całkiem sporo, oczywiście dopóki, dopóty nie pojawił się w tych stronach człowiek. Pierwszy, który ujrzał smoka, uciekł w popłochu, rozpuszczając po drodze wieść o upiornej bestii, która o mało go nie pożarła. 

Nie uwłaczając smokom, należy zauważyć, że przynajmniej te karkonoskie, w jedzeniu ludzi nie gustowały. Stokroć bardziej od jakiegoś żylastego wieśniaka wolały soczystą koniczynę, a na wzmocnienie trochę mrówek. 

Jednakowoż panika ma swoje prawa, czyli nie ma żadnych. Dlatego niektórzy mieszkańcy Gór Olbrzymich spakowali manatki i wynieśli się gdzie pieprz rośnie, inni pozamykali w chałupach, drżąc, gdy z konieczności opuszczali je choćby na chwilę. Znaleźli się i tacy, a było ich najwięcej, którzy z psami i grabiami ruszyli w lasy, by dopaść i wytępić żyjące tam monstra.

A smoki to stworzenia wielkie, leniwe i nieskore do stawania w szranki. Zatem tak nagle jak w Karkonoszach dawno temu się pojawiły, tak nagle stąd wyniosły. Pozostał tylko jeden – Czerwony Smok mieszkający w grocie nad rzeką Kamienną. 

Był już chyba tak stary jak kula ziemska i ani myślał cokolwiek przejmować się powstałym hałasem. Na zegarze jego długiego życia szaleństwo ludzi było epizodem, jakby mucha owocówka przeleciała mu koło nosa. Z czasem zresztą zyskał status tak paskudnej bestii, która w dodatku smrodliwie zionie, że nikomu nie chciało się nadstawiać karku i po prostu nie chadzano tam, gdzie zamieszkiwał.

Pewnie, zdarzało się, że ktoś tam się na niego natknął. Na przykład żona jednego młynarza z Piechowic, której pomieszało się od tego w głowie. Strach przyczepił się do niej jak rzep do psiego ogona i żeby jakoś nad nim zapanować, bez przerwy liczyła drzewa. Młynarz nie mógł jej samej zostawić, bo zaraz szła byle gdzie i liczyła, a była w tym tak uparta, że niejedna noc mijała im na takich spacerach. Wreszcie i młynarzowi rozum zaczął szwankować. Z ciągłego niedospania zestarzał się, udręczył, a i mąkę niedbale robił. Mokra była, brudna, prawie nikt nie chciał jej kupować. 

Albo taki drwal z Michałowic. Chłopisko wielkie jak dąb, z łapami niczym chlebowe łopaty, a od czasu ujrzenia – jak się wyraził – diabła samego – nigdy więcej nie dotknął siekiery, przekonany, że smok ukrył w niej swe koszmarne oblicze. 

Znowu cieśla hrabiego z Chojnika uznał chyba, że już niczego się w życiu nie boi. Odkąd zobaczył smoka, co niedzielę przychodził do kościoła w Sobieszowie, ale nie po to, by Słowa Bożego posłuchać. Kiedyś może i tak, wszak bogobojny był z niego człeczyna. Teraz jednak tańczył i śpiewał sprośne piosenki, wzbudzając tym oburzenie matron, śmiech młodych i ciekawość dzieci. Proboszcz włosy sobie rwał z głowy, jak tę zgubioną duszę nawrócić. A cieśla chichotał tylko i płakał na przemian, że nijak było do niego przemówić. Wreszcie przestano na niego baczyć, on zaś umilkł trochę i tylko do siebie niecności gaworzył. 

A smok? Wiosną wylegiwał się w swej pieczarze, gdzie siły do życia zbierał. Głośnym chrapaniem dołączał do chóru ptaków, pszczół i wszelkiej zwierzyny, jakby na perkusji grał albo na wielkiej trąbie. Jego oddechy rytm niosły przez knieję, że wszystko w niej wiedziało, jak i kędy ma iść do lata. A gdy czas nastał, że słońce z tronu na widnokręgu patrzało, chłodził swe cielsko w Kamiennej, aż młynarzom w Piechowicach młyny stopowały z robotą. Sarkali od tego i pod nogi pluli, ale zmęczonej czeladzi musieli dać wolne, samym na popas sobie pozwalając. Kiedy zabierał się z rzeki, tamowana woda spływała tak chyżo, że zaraz powódź we młynach robiła i nie było jednego, który by się od prac naprawczych wywinął. Mąkę potem mieliły drobną jako ten pył, z którego gospodynie miękkie jak puch chleby mogły wypiekać. Czekano do jesieni, wtedy bowiem smok na południową stronę Gór wędrował. Grzejąc się w promieniach niknącego Słońca, przypominał malarską paletę, na której wszystkie kolory świata bal urządzały. Włóczęga wiatr ściągał je ze smoka i w las niósł, jakby pędzlem chciał wszystko pomalować. Karkonosze tonęły w purpurze zasychających turzyc, karminie borówek, głębokich winach torfowych jeziorek, pomarańczach i żółciach bukowych liści. Na miejsce smok człapał podziemnym korytarzem, który prowadził z jego jaskini w okolice Upskiej Jamy. Mógłby tam i polecieć, ale dla świętego spokoju wolał nie rzucać się w oczy. Zimą zaś niby zastygał, a śnieg i mróz robiły sobie z niego cudaczne, a straszliwe rzeźby. Czasem skrzył się cały od lodu, przez co wokół jaśniał dzień krótki i wcale już markotny. 

Mijały lata. Żona młynarza wyzionęła ducha, a młynarz zacichł po niej ze zgryzoty. Drwal z Michałowic do klasztoru poszedł i duszę swą św. Jerzemu pod opiekę oddał. Co do cieśli z Chojnika, to ponoć przeniósł się do Krakowa albo raczej familia go tam zabrała. Dawno już szumiał Wodospad Szklarki, w którego powstaniu Czerwony Smok miał swój niezamierzony udział i ludzie o smoku zapomnieli. Jeśli kto o nim słowo rzekł, zaraz go za wariata miano i po rozum do głowy iść musiał. 

– Niedobrze – mruczał do siebie Duch Gór. – Bardzo niedobrze. Nie uznawać istnienia smoków, to jakby odmawiać burzy, że grzmi, słońcu, że świeci, a deszczowi, że jest mokry. Co by to było, gdyby burza miała być cicha, słońce nie palić, a deszcz wodą nie spływać? 

Co gorsza sam smok stawał się jakby przezroczysty. Wysechł niczym stare drzewo, kolory utracił, ledwo łeb chciało mu się rankiem podnosić. Trapił go smutek większy chyba niźli całe góry, że ani wichura nie mogłaby go przepędzić. Gdybym – myślał smok – stał się, jakim widzą mnie ludzie – zaraz by o mnie gadano. Tylko że wtedy musiałbym nie być sobą, więc i tak by mnie nie było. 

Od tych jego rozmyślań posępna szaruga zalała niebo nad Karkonoszami. Chmury zlepiły się tak szczelnie, że ani przerwy byś między nimi nie dostrzegł. Jakby ktoś burą ceratą zakrył całą fantazję sklepienia. Las pod nią też cokolwiek pomroczał. Drzewa przestały szumieć, potoki płynąć, torfowiska zmętniały, a zwierzyna uszy położyła. Nic tylko smutek sączył się zewsząd i niedowierzanie. 

Cóż się więc dziwić, że jeszcze tej samej nocy pan Karkonoszy schwytał jednego z gnomów, co to ludziom zsyłają koszmary i następnego dnia zaniósł jego kudłaty łeb z wyłupiastymi ślepiami najpierw do Vrchlabí, gdzie jako młody pasterz pochwalił się nim przed rajcami, a potem do Szklarskiej Poręby, gdzie opowiadał, że nikt już nie musi obawiać się smoka. 

– Też mi coś! Głupi pastuch, sam nie wie, co gada – poszeptywano w zebranym tłumiku. 

– No, ale ta głowa. Plugawa, że tfuuu! Najgorszy ogień i smród mógł z niej buchać. A co, może nie? – pytali inni, brwi marszcząc i w czupryny się drapiąc.

– Bajki, brednie i wymysły dzieci! – Ten i ów z niechęcią ręką wymachiwał. 

– No i gdzie miałby ukrywać się ten niby smok, co?! – Chichotał ktoś na dokładkę.

– Dobrze, że został złapany! Może teraz zamiast złorzecząc przybyszowi, dawno byśmy już trawę od dołu gryźli – dało się słyszeć pośród ludzkiej ciżby. 

Grunt, że zaczęto gadać, szeptać, podpytywać, drążyć, w czoło się pukać i to niezależnie, co się komu zdawało. Można by pomyśleć, że znowu było słychać grzmoty, słońce potrafiło przypiec, deszcz za koszulę się nalać, a niebo stać w błękicie malowanym w kolorowe obłoki. Skarpetka wystawała z walizki. 

Tylko że smok zakończył swój żywot.  

Jak każdy smok mógł jeszcze i całe wieki po świecie chodzić, ale już mu się nie chciało. Smok nie zaklęcie, żeby się od paru słów pojawiać i znikać na zmianę. Jest albo go nie ma i nie można go sobie palcami wypstrykać. A kiedy mu zaprzeczyć, zabierze ze sobą znacznie więcej, niżby się nam zdawało, bo przecie nikt nawet nie przeczuwa, jaki jest i co do świata wnosi. I zrobi to cicho, niezauważenie, tak że gminowi ledwo przez myśl przejdzie, że w ogóle chodził po tym padole. 

Lecz smoka będzie brakować okrutnie. Choćby i została po nim Czerwona Jama, owa pieczara nad rzeką Kamienną, legowisko, jakich już nie uświadczysz. 

Odwiedzając ją w drodze do Wodospadu Szklarki, przy okazji spaceru do Muzeum Ziemi czy miejsca po domu, gdzie zamieszkiwał poeta Jan Sztaudynger, niektórzy wybierają z niej czerwone kamienie. Mają one szczęście przynosić, powodzeniem obdarzać i lekkimi czynić wszelkie ciężary. Któż jednak śmiałby zaprzeczyć, że w tartaku milej jest niż w lesie, perfumy więcej żywe są kwiatów, z których je uczyniono, a farba na ścianie nie ma sobie równych w naturze. Tak i z czerwonym kamieniem w kieszeni więcej nie masz smoka niżbyś go miał nawet go nie dotknąwszy.