Było lato. Karkonosze i ich okolice wyglądały jak bujny ogród, w którym trwał bal ptaków, pszczół i motyli. Słodycz jaśniejących słońcem dni znajdowała swą kulminację w wypełnionych cykaniem świerszczy wieczorach, które szpalerami świętojańskich robaczków witały wystrojone w gwiazdy noce.
Kto mógł, nie siedział pod dachem, lecz wyszukiwał sobie takie zajęcie, by jak najdłużej uczestniczyć w tym wielkim przyjęciu. Podobnież czyniła ona.
Była jedną z milionów albo miliony były nią. Któż zatem mógłby pamiętać, jak wyglądała. Najwięcej zajmował ją świat, nieważne czy w ziarenku piasku, czy błękitnym niebie, którego parasol chronił nieznane jej lądy. Ciekawiło ją, co jedzą myszy, dlaczego rabarbar jest kwaśny, skąd bierze się zapach mięty, dlaczego wiatr wieje głównie z zachodu, jaką pogodę zwiastują chmury, dlaczego spadanie oznacza ruch w dół, a wznoszenie do góry i… jeszcze tysiąc innych rzeczy, a poszukiwania odpowiedzi dawały jej tyle radości, że nikt, choćby miał ją za kompletnie szaloną, nie śmiał z niej kpić albo jej przeszkadzać. Dziewczyna z taką samą uwagą podziwiała małego komara i rosłego jelenia, suchy bukowy liść i burzowy piorun, w każdym z nich upatrując źródła życia, pełnego tajemniczych dźwięków, owoców i zapachów.
Gdy usłyszała przedziwne historie o Karkonoszach, nikt, nawet jej ojciec, nie był w stanie powstrzymać jej przed wyprawą właśnie w te Góry.
Świtało, gdy rozkazawszy sługom milczenie, wraz z dwórkami wymknęła się z rodzinnego zamku. Wiadomo, że dotarły wszystkie w okolice Przesieki, tam zaś trafiły do Wodospadu Podgórnej.
Zewsząd otoczył je przyjemny chłód, spieniona woda dzwoniła o amfiteatr skał zasuniętych miejscami kurtyną grubego mchu, a w niewielkim basenie u dna wodospadu wszystko zdawało się zwielokrotniać jak w czystym i gładkim lustrze.
Dziewczyna, którą mogłaby być każda inna, zapragnęła się tam wykąpać. I choć panny jej tego odradzały, harda i uparta, rozebrała się i wskoczyła do zimnej wody. Wcześniej poprosiła tylko, by jej dwórki zasłoniły ją, gdyby przez las przechodził jakiś wędrowiec.
Szmaragdowy chłód objął jej postać tak szczelnie i miękko, że nawet kochające ramiona, nie zrobiłyby tego lepiej. To sam Duch Gór, który na dźwięk radosnego śmiechu panien, by móc baczniej im się przyjrzeć, przeniknął w wodę Podgórnej. Był przy tym tak cichy i uważny, że tylko lekki plusk wody zdradzał jego wymyślną obecność.
Gdy dziewczyna wyszła z kąpieli, czuła się pełna energii, a przy tym jakby doroślejsza niż otaczające ją panny. Gdyby ktoś ją o to zapytał, pewnie powiedziałaby, że więcej widzi i lepiej słyszy, choć nie potrafiłaby dokładnie opisać, co znaczy owo „lepiej” i „więcej”. Było to raczej niejasne przeczucie albo też umiejętność, której skutków nie znała.
Mijały dni, ona zaś myślami wciąż była przy wodospadzie. Życie w niej aż podskakiwało, ale gdzieś, do czegoś, czego nie umiała rozpoznać.
A Duch Gór? No cóż… Przez tysiące lat żył w swym królestwie, nie oglądając w nim żadnych ludzi. Kiedy zaczęli się w Górach pojawiać, on, przybierając postać mgły, kruka, wilka, sowy, wichru czy przydrożnej skały, obserwował ich bacznie i nie raz nie mógł nadziwić się ich obyczajom. Przykładowo, dlaczego poświęcali swe życie sprawom, które w jego oczach nie miały żadnego znaczenia? Dlaczego gonitwą za fortuną doprowadzali swe serca do ruiny? Dlaczego brali więcej niż im było trzeba? Dlaczego tak wielką wagę przypisywali pozorom? Czy był pośród nich choć jeden, który byłby do niego, Ducha Gór, podobny? Który mógłby pojąć jego tajemnice?
Gdy ujrzał tę, która nie wiadomo, jak wyglądała, a mogła być tą i ową, usłyszał jej śmiech, poznał ciekawość i delikatność, jakimi obdarzała wszelkie życie w jego królestwie, bardzo mu się spodobała. Przemienił się wtedy w wodę Podgórnej i przekroczył granicę między sobą a ludzkim światem. Dlatego, gdy niedługo potem dziewczyna złakniona powtórzenia swego wyczynu, znowu przybyła z dwórkami do Wodospadu Podgórnej, Duch Gór użył całej swej fantazji, by sprawić jej największą przyjemność.
Jakież było zdziwienie wszystkich dziewcząt, gdy zamiast granitowych ścian otaczających wodospad ujrzały ametystowe, zamiast mchu, kwiaty o kielichach wielkich jak kościelne dzwony i zapachu słodkim jak pochodząca z dalekich krajów wanilia, zamiast jeziorka u dna wodospadu wyłożony alabastrem basen, w którego szmaragdowej wodzie dryfowały kwitnące lilie.
– To najpiękniejsze miejsce, jakie widziałam! – klasnęła w dłonie nasza bohaterka. – Chciałabym pokazać je memu ukochanemu! – Na te ostatnie słowa woda w basenie zmarszczyła się gniewnie, a w lesie zrobiło się cicho, jakby wszystkie ptaki przestały śpiewać, a strumienie płynąć. Na dźwięk śmiechu dziewczyny, woda się wygładziła, las zaś znowu wypełnił się odgłosami życia.
Duch Gór znał wybranka tej panny. Ów młodzian nie raz bowiem bywał w Górach na polowaniu. I wbrew dobremu obyczajowi, na ofiary wybierał zawsze zwierzęta silne i zdrowe. Chwalił się też swym kompanom, że po ślubie z dziewczyną wybuduje dom tak wielki, że i wykarczowanie połowy Karkonoszy do jego postawienia nie starczy.
Tym razem dwórki nie odradzały swej pani kąpieli, zajęte były kosztowaniem nieznanych im owoców, leżących na srebrnych tacach, porozkładanych na skałach. Ona zaś, pływając z rozkoszą pośród kwitnących lilii, nie mogła nacieszyć się urokiem tego miejsca. Gdy chcąc poznać zapach kwiatów, zanurzyła nos w jednym z nich, nagle… wszystko wraz z nią zniknęło!
Wodospad znów wyglądał jak poprzednio, otoczony granitowymi skałami szumiał rześko, jakby trwał takim od wieków. Tylko siedzące u jego podnóża panny, z otwartymi ustami,
w których wciąż czuły słodycz owoców, sprawiały wrażenie, jakby zobaczyły ducha. Mijały sekundy, w których żadna
z nich nie mogła się odezwać. I nagle, jak w jakimś bezładnym chórze, zaczęły jedna przez drugą wołać tę, która jeszcze przed chwilą się kąpała. Ale nigdzie jej nie było. W każdym razie znalazła się daleko poza granicami ich wyobraźni.
Stała bowiem na środku komnaty o ścianach z różowego kwarcu. Na łożu schowanym pod jedwabnym baldachimem ujrzała wyszywaną srebrnymi nićmi suknię i trzewiki, w które zawstydzona swą nagością w całkiem obcym miejscu, prędko się ubrała. Choć mocno przestraszona, była także zachwycona.
Ściany komnaty połyskiwały delikatnie od pląsającego w ich wnętrzu światła. Z sufitu zwisały zrobione ze szklanych paciorków żyrandole, rozświetlone przez błędne ogniki, o których słyszała tylko w baśniach, a na podłodze mozaika
z oszlifowanych ametystów tworzyła labirynt mieniący się kolorami tęczy. No i ten wszędobylski zapach, przypominający mieszaninę woni kosodrzewinowego olejku, świerkowej żywicy i lilii złotogłów w pełnym rozkwicie. Ten zapach właśnie i muzyka maestro świerszcza wywiodły ją stamtąd w stronę wychodzącego z komnaty korytarza.
Szła między smukłymi brzozami, które pochylały swe zielone korony, tworząc nad nią rodzaj drgającego sklepienia. Na końcu korytarza zdołała tylko otworzyć usta, nie mogła bowiem ubrać swego olśnienia w jakiekolwiek słowo.
Czasem w snach oglądamy miejsca tak piękne, że po przebudzeniu niemożliwością jest przypomnieć je sobie, w świecie wokół nie ma bowiem dla nich żadnego przykładu, brakuje wzorca. A ona ujrzała świat, który jest przykładem snu.
I choć ani pałac, ani ogród, do którego właśnie weszła, niewiele miały wspólnego z obrazami, jakie znała z opowieści o władcy Karkonoszy, domyśliła się, gdzie może przebywać
i kto jest sprawcą tego, że się tutaj znalazła. W końcu, ilekroć nazywano Ducha Gór na przykład „ogrodnikiem”, w określeniu tym słychać było więcej niż zdawało się znaczyć, jakby to „uprawianie” Karkonoszy było sztuką najwyższej próby, majstersztykiem zmyślności i czarów.
I kiedy o tym pomyślała, stanął przed nią Duch Gór. Ukazał się pod postacią dojrzałego męża o wejrzeniu łagodnym i mądrym, smukłej figurze i szlachetnych dłoniach. Dziewczyna ukrywając zawstydzenie, przełknęła ślinę i tonem pełnym uznania rzekła:
– Nigdy nawet bym nie przypuszczała, że twój pałac jest… – I zabrakło jej słów, którymi mogłaby go opisać. Ale nawet milion kobiet i milion mężczyzn nie potrafiłoby tego uczynić. Jedyny opis, jaki przychodził jej do głowy to pytanie, czy człowiek w ogóle byłby w stanie coś podobnego choćby sobie wyobrazić?
Brwi Ducha Gór uniosły się. Czekał, co dziewczyna powie, ale ona zamilkła, bezradnie ściskając usta i dłonie. W jej oczach krył się wielki podziw, ale i przestrach zarazem. Duch Gór otoczony był tajemnicą jak inni powietrzem. I to tym bardziej, im więcej okazywał jej życzliwości i zainteresowania.
Spacerowali razem pośród omszonych skał, jodeł o gładkiej, siwej korze, potężnych buków i falujących pod nimi łanów marzanki wonnej, między którą przemykały salamandry większe od dojrzałych karpi. Motyle o dużych kremowych skrzydłach z czerwonymi kropeczkami w czarnej oprawie, kolorowe jak opale ważki siadały na dłoni panny, po czym zamieniały się w płatki śniegu, które po chwili jako jeże umykały pod sterty liści. Z pni starych drzew pohukiwały sowy, lecz ich odgłos brzmiał chwilami jak woda w wodospadzie. Gdy dziewczyna spoglądała ku strumieniom, widziała pląsające tam rusałki w szatach utkanych z tęczy, której początek brał się w jaskini będącej ostatecznie szczytem Śnieżki. I tak nadszedł wieczór, a potem noc.
Gdy panna została sama, mimo iż położyła się w łożu, które równie dobrze mogłoby być puchatym obłokiem, a błędne ogniki wokół sprawiały, że różowy kwarc ścian komnaty zdawał się układać w fantastyczne wzory, nie mogła zasnąć. Czuła się jak zawieszona w przestrzeni tak zachwycającej, że aż obcej, w której kolory, kształty, dźwięki, zapachy, istniały bardziej niż do tego przywykła. Wszystko tu oglądała jakby zza szyby, niby bliskie, ale niedosięgłe. Przykładowo, rozumiejąc dzięki Duchowi Gór mowę zwierząt, odkryła, że wcale ich lepiej nie pojmuje. Dostrzegając kształty w kolorach a kolory w kształtach spostrzegła, że wcale więcej nie widzi. Leżąc teraz w łóżku, czuła się bardzo zmęczona, wręcz przytłoczona, i choć mogła być milionem innych osób, a one nią, za mała, by pomieścić w sobie to, co zostało jej ukazane.
A cóż by się stało, gdyby miała tu żyć na zawsze? To wyobrażenie tak ją przeraziło, że z bijącym sercem wybiegła do ogrodu, wołając Ducha Gór.
Zjawił się natychmiast, a wtedy ona, roniąc łzy, wołała, że musi już wracać, że czekają na nią ojciec, ukochany, dwórki… Im dłużej mówiła, tym większy smutek zasnuwał twarz Ducha Gór. Wreszcie chwycił ją za ramiona i powiódł ku wielkiemu polu, na którym rosły rzepy.
– Każdą z nich możesz zamienić w kogo tylko pragniesz – rzekł.
Gwiazdy spadały jedna za drugą, gdy dziewczyna, jak w amoku, kolejne rzepy zamieniała w kogo tylko chciała. Żywiołowa była jej radość, gdy mogła uściskać swego ojca, chwycić za ręce dwórki… I jakże się cieszyła, że rankiem – nocą, ze względu na swą niewinność, nie śmiała – od razu zamieni jedną z rzep w swego ukochanego.
I nadszedł ranek, wtedy jednak zauważyła, że jej dwórki ledwo mogą chodzić i mówić, że niczym starowinki są skurczone i całkiem pomarszczone, nie wspominając już o jej ojcu, który wraz z pannami po chwili po prostu zniknął. Na ten widok rozpacz dziewczyny zmieszała się w niej ze złością. Nic tu nie było takie, jakie mogłoby się wydawać. Nawet najbliżsi okazali się podobni warzywom, które wyrwane z ziemi schną i marnieją w oczach.
Duch Gór przyglądał się jej w milczeniu. Ktoś mógłby powiedzieć, że czekał na moment, który jednak nie nadchodził, na coś liczył, co jednak się nie spełniało. Wtedy władca Karkonoszy postanowił spróbować ostatni raz.
– Masz tu dla siebie całe pole rzep, a kiedy ci ich zabraknie, zasadzę następne – powiedział z nadzieją, ale na te słowa las wzdrygnął się jakby przeszedł po nim nieprzyjemny dreszcz. Z brzucha nieba dobył się nawet groźny pomruk. Leśne stworzenia zaczęły strzyc uszami, z niepokojem wypatrując jakiegoś zagrożenia.
– Najpierw policz, proszę, ile dokładnie jest teraz rzep, bo chcę wiedzieć, z iloma ludźmi mogę się widzieć. – Jakaś zaciętość pojawiła się na twarzy dziewczyny.
I Duch Gór zaczął liczyć. Ona tymczasem wróciła do komnaty, zabierając ze sobą kilka rzep.
– Ty będziesz pszczółką – powiedziała do jednej z nich, a gdy zobaczyła przed sobą bzyczącą pszczołę, rzekła jej, by poleciała do jej ukochanego, bacznie przyglądała się swej drodze i potem wyjawiła narzeczonemu, gdzie znajduje się panienka.
Stało się jednak tak, że zanim pszczółka opuściła ogród Ducha Gór została połknięta przez jaskółkę. Dziewczyna wzięła więc drugą rzepkę i rzekła do niej:
– Ty będziesz świerszczem i zrobisz to samo, o co prosiłam pszczółkę.
Świerszcz jednak tuż przy bramie ogrodu został zjedzony przez jeża.
– W takim razie ty będziesz sroką – rozkazała kolejnej rzepie i spełnisz wreszcie to, o co prosiłam pszczołę i świerszcza.
I cwanej sroce się udało.
Minęło kilka dni, a Duch Gór wciąż nie mógł się doliczyć, ile dokładnie rzep posadził. Co skończył, dla pewności powtarzał od nowa i za każdym razem otrzymywał inny wynik.
Świtało. W bólu zginał się nad polem rzep. I gdy taki zmęczony usiadł pośród nich, zauważył, że przemykające myszki boją się na niego spojrzeć. Kiedy wyprostował się wreszcie,
w lesie dostrzegł sowy, które na jego widok odwracały wzrok. Podniósł głowę, a na bukowej gałęzi zobaczył sokoła, który kiwał na boki swym zagiętym dziobem. Przetarł oczy, rozejrzał się wokół.
Nigdzie nie było tej, która była jedną z milionów albo miliony były nią.
– A więc to niemożliwe… – wyszeptał tylko.
Powiadają, że wtedy poczuł, jak złość rozsadza mu trzewia.
– Dorwę ja ciebie, ty podły kmiocie! Dorwę i rozszarpię jak twoje psy dzika! – miał zakrzyknąć do narzeczonego dziewczyny i rzucić w stronę uciekających kulą wichru, który jednak wrócił bezradny, zakochani bowiem byli już daleko na północy, poza granicami królestwa Gór Olbrzymich.
Gdy wieść o całym tym zdarzeniu rozeszła się po świecie, wielu, zanosząc się przy tym od śmiechu, wołało:
– Ty! Wielki władco Gór Olbrzymich, co to się rzepek dla panny nie mogłeś doliczyć!
Jakże łechtało ich serca, że dumny pan wichrów i burz, posiadacz wszystkich największych bogactw Gór Ryfejskich, okazał się taki podobny do nich, bezradny! Odczuwając przy tym niezmierzoną satysfakcję, zaczęli też nazywać go Liczyrzepą.
Ponoć, gdy Duch Gór słyszy to swoje imię ciska piorunami w tych, którzy je wymawiają, zaciera im szlaki, zsyła trzaskający mróz, lodowaty wicher i mgłę. To imię ma mu bowiem przypominać, jak łatwo dał się oszukać pewnej panience, brzmi dla niego jak złośliwe przezwisko, obelga. Świadkowie jego domniemanej złości, dygocząc z zimna i przerażenia, sądzą wtedy, że dostali się do samego środka największego sekretu Ducha Gór.
Wszak mówi się, że kto zna prawdziwe imię drugiego, ten ma w swojej mocy jego życie, tak jak Duch Gór ma w mocy życie Karkonoszy, bo zna imiona wszystkiego, co w nich istnieje. Wszelako imię takiego maga jak Duch Gór jest strzeżone zaklęciami bardziej niż igła
w stogu siana czy ziarenko pustynnego piasku na wielkim lodowcu. Drzwi do jego odkrycia są wąskie, a może nawet nie są to drzwi. Przecież nie drzwiami do najtajniejszych komnat królestwa Ducha Gór weszła ta, która mogłaby wyglądać jak każdy z nas.
Najbardziej zastanawiające jest to, że mimo iż tam weszła, wybrana i zaproszona przez samego Ducha Gór, wcale nie chciała tam pozostać. Czuła się tam bowiem obco. Będąc przykładem nieskończonej ludzkiej rzeszy odkryła, że przebywanie w tym, co absolutnie piękne, czyste, wolne i dzikie – okazuje się czymś bardzo trudnym, niemal niewykonalnym, wręcz nieznośnym. Odkrył to także Duch Gór. I ciskając piorunami w wołających na niego „Liczyrzepo”, robi to prędzej z rozpaczy niż złości. Ci zaś, którzy twierdzą, że jest odwrotnie, zachowują się trochę tak, jakby on pokazywał im na przykład Księżyc, oni zaś z uporem patrzą na wskazujący go palec.