Srebrem, nie wodą, płynęła tej nocy rzeka Kamienna. Srebrne były świerki i buki tulące się do jej brzegów, skały sterczące na zboczach doliny, dywany liści na wąskich, leśnych ścieżkach i miliony gwiazd wyglądających przez dziurki w nocnej koszuli nieba. Srebrny był on, kochanek Ziemi, który od początku świata spogląda na nią lśniącym okiem, próbując dosięgnąć jej światłem odbitym od Słońca. Na tę jedyną, lecz wszechobecną pieszczotę, ona wyciąga do niego ramiona wszelkich zrodzonych na niej dóbr, nabrzmiewa oceanami, morzami, jeziorami, rzekami. W takie noce jak ta, Ziemia i Księżyc lgną do siebie jak szaleni i obejmują czule, drżąc w namiętnym tańcu. 

Tej nocy Duch Gór rozczesywał ciepłym wiatrem leśne gęstwiny Karkonoszy i Gór Izerskich, gładził chropowate granitowe skały, zakradał się pod grubą pierzynę kosodrzewiny i wpadał w głębię torfowych jeziorek, z której wymykał się z rozkosznym szumem połyskujących niczym rtęć potoków. Czułym szeptem wzniecał błyszczące tumany liści, które łaskotały jego królestwo. Łaskotały ją – Olbrzymkę, którą kochał tak, jak kochać można tylko jedną jedyną, przeznaczoną sobie istotę. 

Jednak dawno, dawno temu, w czasach, których nie mógłby pamiętać żaden człowiek, świat wyglądał zupełnie inaczej. Właściwie trudno byłoby o nim cokolwiek powiedzieć. Był jak wielki znak zapytania. Wszystko się w nim kotłowało, pomieszane, nienazwane, nieodgadnione. 

A Duch Gór, który nie był wtedy Duchem Gór, lecz po prostu Duchem, unosił się nad światem jak opar, mgła, bezkształtny obłok, w którym panowała absolutna cisza i brak jakiegokolwiek poruszenia. Duch był i zarazem go nie było, gdyż nie znał samego siebie, a nie było przecież nikogo ani niczego, co mogłoby go poznać. Trwał tak i trwał aż osłabiony swą nieokreślonością, nie mogąc już unosić się nad światem, zsunął się na niego.   

Taki był początek czasu. Z ziemi, o której nie było wtedy wiadomo, że jest ziemią, wychylił się kwiat, o którym nie było wiadomo, że jest kwiatem. Chwiał się na cieniutkiej, półprzezroczystej łodyżce, pozbawionej ochrony liści. Wyglądał ku Słońcu, o którym nie było wiadomo, że jest Słońcem, liliowym kielichem o sześciu podłużnych płatkach, w którego wnętrzu drżało sześć żółtych pręcików. Układały się w coś na kształt złocistej alei, wiodącej do największej głębi kielicha. Duchowi zdawało się, że ów kielich otwiera się przed nim, woła go, przyciąga czymś ukrytym na swym dnie.   

Kwiat był drobny, związany z kawałeczkiem ziemi, zależny od światła, deszczu i wiatru, zupełnie do Ducha niepodobny. A jednak Duch przylgnął do niego i wtedy poczuł jego wilgotną woń, cieniutką stróżkę tajemniczego zapachu. 

I stała się rzecz niespodziana. Im dłużej Duch przebywał przy kwiecie, tym czuł się silniejszy. Im intensywniej mu się przyglądał, tym bardziej ów kwiat go do siebie wabił, tym bardziej ziemia, na której rósł, wydawała się Duchowi bliska. 

Duch zaczął więc przemierzać ją tu i tam, dotarłszy tym sposobem do miejsc, o których dzisiaj wiadomo, że to szczyt Szrenicy, Śnieżne Kotły, Wielki Staw, Kocioł Łomniczki, Wysoki Kamień, Kwisa, Kamienna czy Bóbr. I zaczął je wszystkie nazywać, co sprawiało mu nieskończoną uciechę, a od tych jego słów one nabierały określonych kształtów, stawały się uporządkowane i wyraziste, opuszczając chaos, z którego się wyłoniły. 

Aż któregoś razu, nie wiadomo dokładnie kiedy, ale na pewno wtedy, gdy musiało się to stać, Duch o wschodzie Słońca dotarł na Złoty Widok w Górach Izerskich, czyli do miejsca, gdzie pierwszy raz ujrzał ów drobny kwiat. 

Wiatr płoszył ogniste liście, wadził się z delikatnym deszczem, przebierał nogami między smukłymi sosnami i wzniecał tumany białych obłoków na horyzoncie wyznaczonym przez grzbiet Karkonoszy. 

Duch, choć był Duchem, zaczął drżeć, jakby mu drżały kolana i jakby miał dłonie, uchwycił w nie kwiat i odsłaniając kolejno jego płatki, przez złotą aleję pręcików przeniknął do jego wnętrza.

I wtedy przez Góry przebiegł rozkoszny dreszcz. Tchnął on jasność i określoność we wszystkie mieszkające w nich istoty, pootwierał im oczy, nastawił uszy i uwrażliwił skórę. Nawet skały zaczęły słodko ziewać, jakby zerwane z długowiecznego snu. W tej ekstatycznej chwili zapanowała w Górach tak wielka radość, iż mogłoby się zdawać, że uniesione nią, wyrwą się zaraz do nieba. 

Duch, schodząc do głębi kwiatu, dotarł do tego, co od Ducha inne – czułe, zmysłowe i dzikie. O ile dotąd był bezkształtnym Duchem, przenikając sobą wszystkie dookolne formy, nabrał ich kształtu, o ile był brakiem, stał się spełnieniem, o ile był zamierzeniem, stał się czynem. Przez kwiat, niczym przez dziurkę od klucza, dostrzegł bowiem tę, bez której nie mógłby już istnieć. 

Jakże mu się ona spodobała! Jakże była zgrabna na przełęczach, jak smukła na szczytach. Rzucała mu zalotne spojrzenia Małym i Wielkim Stawem, kusiła zapachem pachnących łąk, pociągała miękkością upojonego deszczem mchu, czarowała pieśnią wodospadów, otulała cieniem gęstych borów, rozpalała grozą skalnych urwisk, zapierała w piersiach dech, gdy okryta śniegiem, lśniła w słońcu niczym gwiazda. Ukochana Ducha zdawała się nie mieć końca. Ogromniała od piękności, których nie mógł zliczyć.

Pragnął nazwać je wszystkie, dbając o każdy jej kamyczek, korzeń mandragory, kwiat dziewięćsiłu, każdą jodłę i buka, kryształ ametystu czy żyłę złota skryte pod ziemią. Otoczył opieką ptaki, owady, jaszczurki, jelenie, wilki i rysie. Wyznaczył ścieżki, zatroszczył się o rosnące w dolinach i na zboczach zioła, kręte pod ziemią korytarze, wilgotne parowy i targane wiatrem szczyty. 

Urzeczony Olbrzymką całował ją wschodami Słońca i wodził wichurą do tańca, w którym wybuchał ognistymi piorunami. A potem otulał ją szczelnie grubą kołdrą mgieł, nie mogąc nasycić się jej bliskością. Olbrzymka zaś szeptała do niego górskimi strumieniami, stroiła się dla niego każdą z pór roku, stała się jego schronieniem, świątynią i odbiciem, w którym poznał wreszcie samego siebie. 

Gdy na miejscu pojawili się ludzie, pchani niewyraźnym przeczuciem, jakie wywoływał w nich już sam widok tych Gór, oglądanych choćby od strony Niziny Śląskiej, zaczęli nazywać je Górami Olbrzymimi. Skuszeni perspektywą odnalezienia kamieni szlachetnych, złota, kwarcu, który konieczny był do produkcji szkła, cennych ziół, a nawet pereł, traktowali owe Góry jak wielką skarbonkę. Niejeden przeraził się, że w słoneczny dzień, w Górach dochodziło nagle do oberwania chmury albo po drodze, którą jeszcze wczoraj przemierzał, dzisiaj nie było już żadnego śladu. Zaczęto opowiadać, że to przez mieszkającego tam złego Olbrzyma. Podobno widziano jak nad Górami przesuwa się ogromny, groźnie wyglądający cień jakiejś postaci. 

A Duch Gór schodził między ludzi, przemieniając się w kudłatego brodacza z wielkim drągiem u boku, zakapturzonego mnicha, czarnego kruka i w wiele innych postaci, z których każda przewyższała ich sprytem, siłą i mądrością. 

Twierdzono, że pan Karkonoszy przegania wszystkich ze swego królestwa, bo jest zazdrosny o ukryte tam skarby, choćby o ametysty, kryształy górskie, granaty, złoto… Uważano, że jeśli sprowadza w Góry dziką burzę, to powoduje nim chciwość, jeśli chowa je w gęstej mgle, chce pogubić w niej tych, którzy próbują je odnaleźć. Ale on wiedział, że jest na świecie siła potężniejsza od czegokolwiek, taka, która tworzy życie i w troskliwej opiece ma jego wszelkie przejawy. Miłość. 

Tak, tak. Wiedział o tym i pewien zamorski poeta, który mawiał: „Jeśli to błąd jest lub jeśli skłamałem, nikt nie miłował, nigdy nie kochałem”.