Gdy to wszystko się wydarzyło, Karkonosze były jeszcze bardzo słabo znane. Poza astronomami, którzy zanim ujrzeli je na ziemi, wypatrzyli je już w gwiazdach, geografami, którzy powodowani pasją odkryć, przeczuwali obecność tych Gór poza granicami swych map, wałęsającymi się tu w poszukiwaniu szlachetnych kamieni Walończykami i garstką zielarzy, którzy w sobie tylko znanych ostępach znajdowali leczące wszelkie choroby zioła, niewielu cokolwiek wiedziało o istnieniu Gór Ryfejskich.
Trzeba było być nie lada szaleńcem, by mierzyć się z ich dzikimi ostępami. W najlepszym razie groziło to zagubieniem w borze ciemniejszym nieraz od nocy, upadkiem ze skalnego urwiska lub natknięciem na niedźwiedzia, którego gawry rozsiane były po górach niczym czarne pola po szachownicy. Wszystko to było jednak niczym w porównaniu do spotkania z – jak o nim mawiano – piekielnikiem, czyli Duchem Gór, władcą tych ziem. Jedno jego szydercze spojrzenie, a mógł przecie piorunami miotać, wystarczało, by zabić każdego, kto mu się nie spodobał myślą czy uczynkiem.
A co Duchowi niesmacznym było, co go abominacją napełniało, nie wiedział nikt. Czasem przecie człek uczciwy w las się wybierał, a nigdy już z niego nie wracał, bywało zaś, że jaki swawolnik w gąszcz się zapuszczał i żadnej szkody na ciele, duchu czy rozumie nie doznawał. Ponoć Duch Gór przepatrywał bywalców swego królestwa, jakby nadzy dla niego byli i na żadne pozory szlachetności nie dawał się nabierać. Jeśli kto duszę miał brudną, to choćby i koszulę czystą nosił, zali gębą grzeczną się uśmiechał, nie było sposobu, by jakiego łupnia, łącznie ze zgruchotaniem kości od pana tych ziem nie doświadczył.
Cóż było szarżować. Niewielu się ważyło, bo i któż chciał żywot swój lekko sprzedawać. Karkonosze stały więc nad kotliną, od północnej strony jasne tylko o wschodzie i zachodzie słońca, za dnia zaś prawie ciemne, skryte pod gęsto tkanym kocem swych nieprzebranych lasów. Co ciekawe, linia ich horyzontu biegła inaczej niż dziś. Na miejscu, gdzie wyrasta ich najwyższy szczyt, nie pięła się nagle, jakby chciała sięgnąć nieba, nie wyrywała ku chmurom, nie uciekała od zielonych dolin. Była równa jak przedłużenie Równi pod Śnieżką, może delikatnie tylko wznosiła się, jakby Góry wzięły nieco głębszy wdech. Zresztą to, jak wyglądała, nikogo wtedy specjalnie nie zajmowało.
Kto by tam wzdychał do górskich krajobrazów, kto by je pędzlem albo piórem uwieczniał. Ot, były góry, co się w nich bano nogę postawić, jak stary mebel w pokoju albo obraz na ścianie, który tak długo na niej wisi, że nikt nie wie, co dokładnie przedstawia.
I jakby na przekór tej obojętności, znalazło się dwoje takich, którzy Górom przyglądali się bacznie, kochając je niby bez wzajemności, bo przecie szczyt żaden ni wąwóz w ramiona nam nie wpadnie ani gorącego pocałunku na ustach nie złoży, ale za to gorliwie, nie raz doznając tam łaski pogody albo miejsca na miły spoczynek.
Ona i On. Oboje w tym momencie swego życia, który jest granicą między młodością a dojrzałością, uniesieniem a pewnością. Jeszcze zmarszczek im brakowało, ale już szły w zastępach, zrodzone z trosk, których nie sposób ugasić. Jeszcze nadziei pełni, ale jakby skończonej, co to niechętna jest trwaniu dla ładnych widoków. Jeszcze weseli i do zabaw skorzy, ale po cichu i bez szparkiej publiki. W wyglądzie i zachowaniu Ona była jak łania, co po wiosennym lesie hasa, On zaś jak wilk co rewiru dla siebie szuka. Tyle że trawa nigdy nie była dla łani soczysta, a rewir dla wilka właściwy. Tęsknota za świadkiem, dzięki któremu życie nie biegnie niezauważone, jątrzyła serca obojga.
I tak pomimo jesieni, która hojnie rozdaje dojrzałe owoce lata, w Karkonoszach wszystko więdło przedwcześnie, usychało lub gniło, nie osiągnąwszy swej pełnej postaci. Borówczyska miast nęcić jagodami, straszyły bezlistnymi łodygami, grzybowe lasy ani opieńki nie kryły, potoki ucichły, a bagna zapadły się, zostawiając po sobie płytkie plamy cuchnącego błota. Noce nastały duszne i bez fantazji, tak jakby snów im do reszty zabrakło. Ot, siła tęsknoty, która nie znajdowała swego spełnienia.
Niepodobna jednak, by Karkonosze na zawsze takimi być miały. Nie może być, by tylko smętek w nich i zgrzytanie zębami. Toż to Góry tak stare, że choćby i największa melancholia pałac sobie w nich zrobiła, tysiące znają sposobów, by pozbawić ją tego schronienia. Zresztą, pobłażliwe jest ich oko na to, co się życiu sprzeciwia. Wiedzą, że i tak przegra, zagaśnie jak lampa, w której oliwy zabraknie. Bo nie masz tęsknoty w powietrzu i wodzie. Nie znajdziesz jej w słońcu ani ziarnku piasku. Nie ujrzysz w skale, drzewie czy na szczycie wzgórza ani w płaczliwym wyciu wilka nie posłyszysz. Wszystko, co w górach jest, żyje, raz rzeką będąc, a raz szponem sowy. Przemienia się, nie ogląda za siebie, a w przyszłość daleką wcale nie wybiega. Jest jakim jest i innym być nie może.
Takoż po plusze i nostalgii jesieni zima nadeszła siarczysta i śliczna.
Skrzyły się Góry, trzaskały od sopli, co grzywami długimi ze skał i gałęzi spływały. Puch śnieżny skrzypiał, wiatr dął, a mróz oddech ścinał, że i Duchem Gór dreszcz wstrząsał okrutny. Noc jasna nastała, Księżyc z całej duszy świecił, tak iż wicher wściekły z Olbrzymów przegonił. Cichość wkroczyła w Góry gęsta jak smoła, żelazną ręką najmniejsze szelesty trzymając. Jeśli kto nie spał, zasypiał, kto spał, zasypiał po wtóre. Posnęli i Oni, co świadka swych żywotów szukali.
I takich właśnie Duch tej krainy porwał Ich na ścieżki nowe. Ją od dzisiejszej Równi pod Śnieżką strony, Jego zaś od Skalnego Stołu. Spotkali się w jakieś pół drogi, oczy mając ciągle zamknięte. Lecz cóż to? Horyzont z nimi niby puchnąć zaczął, napiął się i wyciągnął w górę. Nieba sięgając prawie, stanął, Słońce wzeszło, róż jagód ukazało, Oni rzekli wtedy:
– Dnieje.
Na co Duch im wyszeptał:
– Ot, się dzieje.
Jako doliny we mgłach schowane, kotły głębokie, lasów przestrzenie wszystkie leżały niżej, w oddali, a takiej tu przedtem nie oglądali. Ze szczytu góry nowej, a przecież jak wiecznej, co w dole zostało mogłoby nie istnieć wcale. Małe, nieznaczne, niemal jak puch lekkie, sięgnąć nie zdołasz, cóż by się kto trudził. Nie Oni na pewno, pierwsi tutaj ludzie, co ich tęsknota za świadkiem wyniosła pod niebo. Zali to nie wiesz, że rzeka w końcu do morza trafi, a kula ze śniegu stoczy się w dolinę? Takoż i Oni spotkali się wreszcie, a kto ufności nie ma, sam sprawdzić może.
Na Śnieżkę niech idzie, a ciszej od rysia. Gdy Słońce rozpala jej szczyt jak pochodnię, mgły się podnoszą w uśpionych dolinach, niech stoi i patrzy, a serce otworzy. Jak panu tej ziemi co nie w smak w nim będzie, uczuje wędrowiec i bez bólu głowy. Albo łeb swój ratując, ucieczkę w dół zacznie, albo ostanie się i co szukał, znajdzie. Z wysoka, ze Śnieżki nic się już nie chowa, rozterki giną, zostaje tylko Onych mowa.