Muchy, otępiałe z gorąca jakby je wsadzić do smoły, siadały na jego rozgrzanych stopach. Przypatrywał im się półprzymkniętymi oczyma, prawie nie czując, że po nim chodzą. Jedna tylko połaskotała go lekko – ta, która wplątała się we włoski porastające jego duży paluch. Sen ciążył hrabiemu na powiekach. Może to i przez świerszcze, które rozcykanym koncertem opanowały łąki pod Chojnikiem. Były tak głośne, jakby przeniosły się na zamkowy dziedziniec.
Hans Urlich von Schaffgotsch, wygrzewając się na kamieniach niczym na słonecznym ruszcie, łapczywie chłonął pełnię bujnego lata. Zapomniał o wielkim świecie, o codzienności znaczonej nieustannymi walkami u boku swego przyjaciela Albrechta von Wallensteina, w służbie cesarza Ferdynanda II Habsburga. Niczego nie planował, nie rozpatrywał, nie usiłował rozwiązywać. Po prostu leżał i lubo sycił się gorącym popołudniem.
I byłby zasnął, gdyby na dziedziniec nie weszła przekupka, by sprzedać na zamku świeżych warzyw i owoców. Nie, hrabia wcale nie miał ochoty na jabłka czy gruszki. A jeśli już, to najsmakowitszy owoc zobaczył w samej dziewczynie. Mogłaby być pomarańczą, soczystą, pachnącą i słodszą od miodu. A może prędzej łanią, taką miała grację w swych ruchach. Schaffgotsch, który całe lata przepędził na wojowaniu prawie zapomniał o etykiecie i nuże do dziewczyny ślepiami błyskać, mizdrzyć się, niegrzeczne uśmiechy posyłać.
Panna jednak wcale im chętna nie była. Owszem, dostrzegła szlachcica zaloty, lecz pomyślałbyś, że za kamienie je ma albo błoto. Zmarszczone brwi i ściśnięte usta schowała głębiej pod chustą na głowie, koszykiem zaś zasłoniła pierś, gotowa cisnąć nim we własnej obronie.
– Dumna krasawica – wyszeptał do siebie hrabia i ją planować, jak ją do zamku przywabić.
Wolne miał dla siebie chwile, uznał więc, że przyjęcie na zamku urządzi i wszystkich gospodarzy z okolicy zaprosi, z ich żonami i pięknymi córkami. A jakże! I jeszcze starego wróżbitę zawoła dla rozrywki. Wszak co rusz ktoś hrabiemu o nim donosił, że ponoć czyta przyszłość, jakby z otwartej księgi referował. Schaffgotsch aż pożałował, że nie ma na zamku kochanego Albrechta. Stary druh tak lubił wróżby. A niech to! Nie będzie Albrechta, to chociaż wróżby będą! I przebierając nogami jak źrebak pan Chojnika powydawał niezbędne rozkazy, samemu także biorąc się do przygotowań.
Zmrok zapadł lepki i duszny, otulony przez księżycowy blask. Chyba ktoś zabawiał się w strącanie gwiazd, bo sunęły po niebie niczym perłowe krople, wabiąc tym życzenia czekające na spełnienie. Pod osłoną nocy Chojnik wyglądał na większy niż w rzeczywistości. Blask pochodni przenikał przez gęsty las, zawłaszczał głębokie doliny, wciskał się w szemrzące strumienie, jakby wszystko tu było zamkiem, jego komnatami i korytarzami, którymi niosły się kuchenne wonie.
Powietrze pachniało więc nie tylko wilgotną ziemią, mchem, wypieszczonym przez bukowe liście wiatrem i skałami, których kwaśny aromat sączył się przez niewidzialne drzwi. Zdawało się, że na wzgórzu Chojnik kwitną właśnie zajęcze pasztety, pieczone prosięta i biały chleb, że niczym syte latem trawy pylą tam sosy ziołowe, a maczane w miodzie gruszki, jabłka i śliwki nie ustępują w obfitości gwiazdom sierpniowej nocy.
Każdy, kto przekraczał wówczas próg twierdzy rozmyślał, jaki to szczęśliwy musi być hrabia Schaffgotsch. W wojaczce odnalazł swój talent, jest lojalnym cesarskim sługą, ma zacnych i wpływowych przyjaciół, a kiesa jego zawsze mamoną podzwania. Ten i ów zazdrościł wojakowi, lecz nikt nie kwapił się, by dać temu upust. Wszak na zamku stoły uginały się pod ciężarem najprzedniejszego jadła, hrabia zaś – przybrany w uprzejmości niczym w koronki – uwijał się między nimi jakby był pszczołą w ulu.
Brylował zwłaszcza w towarzystwie dam, niestety nie znalazłszy wśród nich owej pięknej dziewczyny, którą widział wcześniej na dziedzińcu. Prędko jednak o niej zapomniał, obłaskawiany spojrzeniami innych niewiast, pełnymi podziwu i lęku zarazem, które pan Chojnika celowo podsycał opowieściami o honorach i niebezpieczeństwach wojny.
Jako że Wallenstein był jego wielkim przyjacielem, a niestety, zajęty wojskowymi sprawami, nie mógł przybyć na zamek i on stał się bohaterem opowieści hrabiego. I wtedy Schaffgotsch przypomniał sobie, że przecież właśnie z jego powodu zaprosił na ucztę starego wróżbitę.
Sędziwiec siedział w rogu sali posępny i milczący jak skała, niepodobny do reszty rozbawionych gości. Wielkimi oczyma, w których zmieściłyby się głębiny górskiego jeziorka przypatrywał się zwłaszcza gospodarzowi.
– Hej, wróżbito! – zawołał do niego Schaffgotsch, udręczony już świdrowaniem owych starczych ślepiów. – Uczynisz mi wielki zaszczyt, gdy wyjawisz mą najbliższą przyszłość! Wiedz jednak, że nie ufam przepowiedniom, bacz więc, by proroctwo tak zmajstrować, by wydało się cokolwiek możliwe! – I huknął pięścią w stół, wywołując tym powszechną wesołość.
– Panie…, zginiesz od zimnego żelaza – rzekł wróżbita spokojnie i pewnie, ani na chwilę się nie zająknąwszy.
Ko by się spodziewał takiego responsu? Na pewno nie sam hrabia.
– Co takiego?! – Schaffgotsch aż opuścił uniesiony zawczasu kielich. – Duby smalone. – Zakręcił wąsem i chcąc ukryć niepokój zapytał: – To zgadnij jeszcze, kto dziś zje tę tłustą owcę, która wciąż pasie się w mej zagrodzie, hę? – Wyprostowana z nagła pierś hrabiego zdała się zgormadzonej gawiedzi niczym tarcza mająca go przed złym ochronić.
– Zostanie pożarta przez wilka. – Wróżbita zaskoczył znowu spiżowym werdyktem.
– Przez wilka, powiadasz? Na zamku? Ha! – zaśmiał się Schaffgotsch. – Kucharzu! – Przywołał go skinieniem. – Racz złapać tę owcę i przygotować mi z niej najprzedniejszą pieczeń. – Rozsiadł się jak jaki baran na łące, a z twarzy zniknął mu grymas strachu. Wspomnienie o zimnym żelazie, nawet jeśli było tylko wymysłem starca, hrabiemu nie bardzo się przecież widziało. Zwłaszcza wobec tłumiku gości. Ale już gadanie o wilku, który chrupie trzymane na zamku zwierzęta było czystej wody facecją. – Wróżbito – zagadnął znów do profety. – Nalej sobie wina, byś zajął swą głowę prawdziwą zabawą, a nie imaginacją, która z prawdą ma tyle wspólnego, co dziecinna zgadywanka! – Hrabiowskie oko mrugnęło do białogłów, a puchar z węgrzynem uniósł się ku kawalerom.
– Panie. – Starzec skłonił się leciutko. – Imaginacja, jak ją
rozumiesz, jest zaledwie niewiedzą o faktach, które mają nadejść.
W tym momencie Schaffgotsch dostrzegł przy dziadku dziewczynę, dla spotkania której urządził przyjęcie.
– Niemiłym twego wieku przywilejem jest wieszczyć, co ci ślina na język przyniesie. – Zniecierpliwiony hrabia niegrzecznie chciał przerwać wywody sędziwca. – Mamy tu jednak tak piękne damy – znów podniósł swój kielich, lecz tym razem w stronę tej konkretnej dziewczyny – że grzechem byłoby odbierać im przyjemność biesiadowania.
Jeśli ktoś spodziewałby się, że urażony wróżbita wyjdzie, dziewczyna zaś rzuci Schaffgotschowi przymilne spojrzenie, grubo by się pomylił. Stary bowiem uparcie siedział w swym kącie, dziewczyna zaś ani drgnęła na hrabiowskie amory.
– Świat jest jak lustro, panie. Gdyby nie był, człowiek nie mogąc ponieść owoców, które swymi myślami i postępowaniem zasadził, musiałby zwariować. – Wróżbita powiedział, co miał do powiedzenia.
Schaffgotsch nawet nie zdołał zaprotestować, że życie to żaden gotowy scenariusz, a raczej teatr przypadków, gdy do biesiadnej sali wpadł zamkowy kucharz.
– Panie hrabio! Owca! Wilk! Pieczeń! Panie hrabio! – Zziajany bardziej od wyścigowego konia dyszał ciężko, ocierając z potu swą czerwona twarz.
– Uspokójże się! – ryknął rozdrażniony Schaffgotsch. – Co znowu?!
– Panie mój! – Kucharz prawie przyklęknął. – Po tym, jak owcę wypatroszyłem, przyprawiłem ziołami i na kij nad ogniem wsadziłem, wyszedłem za potrzebą. – Mówił szybko, jakby bał się, że myśli jego wyprzedzą słowa. – Wracam, a nad nią szczękami kłapie ten stary pies zamkowy, który przecież jako młody szczeniak z lasu był wzięty, od matki wilczycy zabitej na polowaniu…
– Dziadu jeden! W zmowie jesteś z tym wędrownym bajarzem? – Żyłki wystąpiły na czoło Schaffgotscha. Wszak w przepowiednie nie wierzył i zdało mu się, że żarty sobie z niego robią. – Dawajże mi go tu zaraz! – Gromy rzucał oczami, ale wróżbity już na sali nie było.
– Nie nazywałabym go bajarzem. – Spokojny głos dziewczyny zwrócił uwagę ucztujących.
Zamkowy pan nie przywykł, by niewiasta, choćby najurodziwsza, podważała jego zdanie – i to publicznie! Brwi jak dwa gęste krzaki ściągnął więc gniewnie, a nos zmarszczył jak u wściekłego psa.
– A jak, panienka, by go nazwała? – Powstrzymując rozdrażnienie i udając bezradność, rozłożył ręce.
– Pan hrabia nie jest wróżbitą, ma tylko wyobrażenia o tym, czym jest jasnowidzenie. To dopiero są bajki.
– Dziecko drogie – Schaffgotschowi gorączka jakby nagle opadła. Zrobiło mu się nawet żal tej wiejskiej przekupki, bo tak właśnie zaczął o niej teraz myśleć – że tak łatwo wiarę daje wymysłom jakiegoś dziadygi. – Wszyscy wiedzą, że jestem wiernym cesarskim sługą, że walczę u boku Wallensteina, najlepiej jak potrafię. Dlaczego kat miałby ścinać mi głowę? – Teatralnie wytrzeszczył oczy.
W tej samej chwili służba wręczyła Schaffgotschowi list, który zgodnie z rozkazem nadawcy, pan Chojnika miał odczytać natychmiast. Był to list od Wallensteina proszącego o dyskrecję i pomoc. Otóż kochany przyjaciel donosił, że doradcy cesarza, obawiając się jego Albrechta silnej pozycji, znowu chcą go odsunąć od sprawowania dowództwa nad cesarską armią. Podejrzewają nadto, że zaczął sprzyjać protestantom, a jest to prawda, gdyż zatroskany o dalsze losy ojczyzny, chciałby tak wymusić na cesarzu pokój.
Po lekturze Schaffgotsch, nie przestając gładzić swej brody, którą przez czas czytania nerwowo tarmosił, wpatrzony jakby w głąb siebie ukłonił się nisko i tak pożegnał z biesiadnikami.
Następnego dnia, niewiele się zastanawiając, wskoczył o świcie na konia i opuścił śpiący jeszcze zamek. Gdy cwałował przez las, dostrzegł dziewczynę, którą pobłażliwie nazwał wczoraj „dzieckiem drogim”. Z głową ukrytą w kapturze długiej peleryny zbierała leśne runo. Musiała dobrze się na tym znać, gdyż w okolicy rosło trochę trującej wilczej jagody. Schaffgotschowi przemknęło przez myśl, że skoro z niej taka przednia zielarka i łatwo potrafi ocenić co warto zbierać, może i po wysłuchaniu przepowiedni samej, wie, jak wróżba zadziała.
I tak oto kilka miesięcy później Wallensteina oskarżono o zdradę stanu i ścięto, a jego wierny przyjaciel Schaffgotsch mógł wybierać, czy pozostać wiernym druhowi, czy cesarzowi, który zawsze przecież mógł obawiać się rywali.
I wybrał.
Głowę swoją podłożył katowi w Ratyzbonie.