Cudaki. Jak ja lubię ich tak nazywać! Zdaje mi się, że nie ma innego słowa, które lepiej opisałoby ich towarzystwo. I nawet nie chodzi o to, że ten i ów więcej się trapił brakiem melodii w zdaniu albo pękniętą obrazu ramą niż dziurą we własnym dachu czy podartymi spodniami, ale o to, że pisał, malował czy o sztuce, poezji i filozofii rozprawiał tuż obok krów i zagonów kapusty. I przerabiał to doświadczenie w prawdziwe cuda. No bo jak inaczej nazwać opowieści, które potem wszyscy mimo upływu lat ciągle powtarzają albo obrazy, których widok niczym pieczęć odciska się na wyobraźni i potem już nie sposób bez nich świata, które pokazują, oglądać…

– Dzień dobry, gospodarzu! – Zdjąłem czapkę, witając się z pasącym krowy chłopem. Żar lał się z nieba, w trawie wszystko bzyczało i marzyłem tylko o łyku chłodnego mleka.

– Z panem Bogiem – odpowiedział i niepytany podał mi skopek pełen ożywczego napoju. 

Dopiero, kiedym wypił wszystko, otarłszy brodę, wydyszałem z wdzięcznością:

– Bóg zapłać. Straszny dziś upał. 

– Ano. Na świętego Jana jak znalazł. – Chłop schował do worka oddane wiaderko i w szerokim uśmiechu pokazał zęby białe jak śnieg. – Pan też na ogniska? Pewnie koleją. Jak nam tu linię zrobili, to gości mamy jak w ulu. Najpierwsi to kuracjusze z Cieplic. – Otarł ręką spocone czoło i wtedy dokładniej mu się przyjrzałem. 

Postury był krępej, z krótkimi belkowatymi nogami, kowalską piersią, barami atlety i kwadratową głową na mocnej szyi. Jasne włosy sięgały mu za ramiona i z gorąca kleiły się do twarzy, z której nad grubymi wargami i kartoflanym nosem spoglądały oczy niebieskie i jak u dziecka ufne.  

– Ogniska? – Nie miałem pojęcia o co pyta, bo mnie wehikuł czasu przyniósł akurat z odległej o sto lat przeszłości. – A myślicie, że warto? – zapytałem wymijająco. 

– A bo to ja wiem. – Zrobił minę, jakbym go zagadnął o inną planetę. – Ja krowy pasam, to co mnie tam. Ludzie się cieszą, to chyba warto. 

– Sami nie byliście? 

– Panie, ja koło chałupy tyle ognisk się w roku napalę, że jeszcze jedno na polanie to mnie bez różnicy. – Machnął ręką. – Ale przedstawienia lubię. Zwłaszcza te w Hali Baśni albo zaraz obok. Dziewuchy nasze się przebierają i razem z tymi panami z wielkiego świata o Duchu Gór harce wyczyniają. Nooo. – Pokiwał głową z uznaniem, jakby i mnie chciał do niego nakłonić.

Przytaknąłem, bo cóż było robić, choć przemknęło mi przez myśl, że żarty sobie ze mnie stroi. Bo co na wsi pod Szrenicą przedstawienia, w dodatku przy jakiejś Hali Baśni? Tere fere. 

– A gdzie ta Hala? – ciągnąłem go za język, chyba dla świętego spokoju. 

– Ano tam. Od kościoła w górę, za drugim wiaduktem. – Uśmiechnął się i poszedł za krowami. 

Akurat, pomyślałem w duchu, ale poszedłem. Nie zdążyłem jeszcze dojść na miejsce, gdy jakiś brodaty i kudłaty gość w aksamitnym berecie, wybiegł na drogę, krzycząc do mnie:

– Na Thora! Co za dziadostwo! Fatum mnie dziś prześladuje. Prawdziwe fatum! – Przypominał kulisty piorun, zamknięty w połach rozchodzącego się na wystającym brzuchu surduta. – Moje malowidło! No spadło i jego drewniana rama pękła! Wyobrażasz pan sobie? Omal nie uszkodziła płótna! Umiesz pan to skleić? – wydyszał mi w twarz z takim zapałem, że nie mogłem zaprzeczyć. – Zaraz się ludzie zjadą, błagam! – Pociągnął mnie za rękaw i po chwili jedno spojrzenie mi wystarczyło bym wiedział, że właśnie stanąłem przed Halą Baśni. Bożonarodzeniowa chatka z piernika to przy niej budowla nudna jak stos kamieni, chyba głównie przez te wijące się wszędzie po ścianach i dachu smoki. – Tutaj. – Weszliśmy do środka, gdziem zobaczył obrazy większe od słonia, a na każdym Olbrzyma z młotem, to znowu rusałki, zamek w górach czy obłok pędzący nad szczytami. Zwłaszcza ten ostatni tak mi się wbił w pamięć, że zapomnieć o nim nie mogę. – Pan wybaczy. Hendrich jestem. Hermann. Nie przedstawiłem się. – Bruno!!! – Wybiegł nagle na zewnątrz i wtedy dostrzegłem pęknięty na wysokości pośladków szew w jego spodniach. – Gdzie się podziewasz, ty drapichruście? Zawsze, kiedy cię potrzebuję, znikasz!

– Moje uszanowanie. – Nie zważając na te utyskiwania, do Hali wszedł jegomość nazywany Bruno, podobnie brodaty jak tamten, tyle że ze szkłami na nosie. – Wille. – Podał mi delikatną rękę. – Proszę wybaczyć memu przyjacielowi. Gdyby się tak nie gorączkował, pewnie w ogóle by nie żył. A więc to jest ta katastrofa. – Przykucnął nad pękniętą ramą. 

Ustaliliśmy, że mam polecieć do jakiegoś „pana doktóra”, bo on tu zna wszystkich i zaraz chłopa przyśle, żeby ramę naprawił. Bruno zaś weźmie się za przygotowanie ogniska na wieczór, bo – jak powiedział – Hermann teraz prędzej wszystkie włosy z głowy wyrwie niż jedną gałąź na miejsce przytaszczy. 

Tak więc wplątany w tę dziwną akcję poszedłem, gdzie mi powiedziano. Na łące nieopodal stacji natknąłem się na zbiegowisko skupione wokół siedzącego w środku staruszka. 

– A dalej to już źle było… – Kiwał głową, najwyraźniej kontynuując wcześniej zaczętą opowieść. – Ona przecie prosto spod ołtarza, a zamiast męża kto inny z nią tańcował. Pan młody zaś wstążki miał dla niej czerwone i na rękach jej wiązał, dla wyznania serca. Ale i tak wszyscy gapili się na srebrne kubki, co to same winem się napełniały. – Tak – podjął po chwili przerwy zajętej przez szepty zachwytów. – Duch Gór kazał je wnieść. Ten sam, co młodą żonę mężowi odbił. Dziewuchy śliczne, że nie było jak oczu od nich oderwać na głowach kubki niosły. Kwiatów wszędzie się walało. Ludziska dukaty z kieszeni wyciągali. To diabelska muzyka tak wszystkim w głowach namieszała. Wczoraj samemu panu doktórowi bajałem. – Staruszek wyprostował się, jakby mu właśnie medal za coś przyznano. – No to pewnie teraz siedzi i pisze, jak na weselu w naszych Olbrzymach było.

– Właśnie do niego idę – wtrąciłem – to sam sprawdzę. Tędy? – Chciałem upewnić się, że trafię, wszak sprawę miałem ponoć palącą.

– A czego chce od naszego pana doktóra? – Bajarz zmarszczył brwi. – Pan doktór nie na zawołanie jest. Kto pyta?

– No ja, znaczy Łazigór, a właściwie Bruno Wille, chociaż bardziej Hermann Hendrich. – Rama obrazu w Hali Baśni pękła i naprawić trzeba, pan doktór może kogoś polecić – usiłowałem jakoś wystawić moje zadanie. 

– Idź tam Gustav, zreperuj co trzeba – staruszek przywołał kogoś z tłumu i już miałem przy sobie chłopaka, który był chętny do usług.

– No, a pan doktór? 

– Zajęty jest. – Bajarz spojrzał na mnie srogo. 

– Niechże pan da spokój. – Pod ramię wzięła mnie kobieta o gładko zaczesanych w kok włosach i okularach w ciemnej oprawie, zza których spoglądała para bystrych oczu. – Oni tu wielki respekt do naszego doktóra mają. Dziurę ma w dachu, ale pisze, to mu nie przeszkadzają.

Nazywała się Hannah Fechner i wróciła do Hali Baśni razem ze mną. Chciała sprawdzić, czy wszystko na jej wykład będzie gotowe. Nie, nie pomyliłem się. Wykład. I to o religii hinduskiej! Poprowadziła go potem na łące pośród krów, otoczona niezłym tłumkiem złożonym z miejscowych chłopów, cieplickich kuracjuszy i wszelkiej maści dziwaków. Jeden miał krawat chyba we wszystkich kolorach tęczy i ponoć był burmistrzem Berlina, dwóch wyglądało na prawdziwych elegantów, smakoszy rzeczy pięknych, jakiś ryżowłosy poeta, Szkot, rozprawiał z Hannah o poezji, czemu z zainteresowaniem przysłuchiwał się jej ociemniały mąż – malarz Hans Fechner, Bruno Wille zapraszał wszystkich do ogniska, a Hendrich uwijał się przy sprzedaży pocztówek własnego projektu. Na pana doktóra wówczas nie trafiłem. Jak się potem okazało, naprawdę pisał wtedy o weselu w Olbrzymach. I wydał tę opowieść w cyklu pt. Księga Ducha Gór.