Zdarzyło się to wiosną, kilka lat temu, gdy wzdłuż Łomniczki szedłem z Karpacza na Śnieżkę. Dzień był jasny i ciepły, jeden z tych, które po długiej zimie wyciągają nas z domów niczym magnes. Na granitowym murku, opasującym rzekę, siedział chłopiec. Zauważyłem go dość późno, bo ubrany w zielone spodnie i kurtkę, z burzą kasztanowych włosów, wtapiał się w tło wiosennego lasu. 

Słońce odbijało się w nim prawie tak samo intensywnie, jak w wodzie i młodych bukowych liściach, roztaczając wokół przyjemny blask. Chłopiec miał może z dziesięć lat i lekko pyzatą buzię, w której profilu zaznaczał się zadarty nos. Kiedy się zbliżyłem ani drgnął, tylko wpatrywał skupiony w kij, który trzymał przed sobą obiema rękami. 

– Dzień dobry – przywitałem się cicho, żeby go nie wystraszyć. 

– Ci… – syknął, nawet się do mnie nie odwracając. 

– Co tu robisz? – zapytałem, bo mnie jego skupienie zaciekawiło.

– Próbuję złowić rybę – padła krótka odpowiedź. 

– Kijem? Przecież on nie ma nawet żyłki ani haczyka… 

– Co za różnica. I tak tu nic nie pływa. – Chłopiec poprawił się na murku, jakby chciał się lepiej ułożyć. 

– No to dlaczego próbujesz łowić, skoro nic tu nie pływa?

Na moje słowa zgarbił się, opuścił ramiona, po czym wziął głębszy oddech i wreszcie się do mnie odwrócił. Stałem lekko za nim, z boku.  

– Bo może kiedyś przypłynie? – Pytanie zabrzmiało tak, jakby zawarta w nim nadzieja z góry wiedziała, że jest płonna. Z drugiej strony, nadzieja to zawsze nadzieja, nawet jeśli maleńka jak ziarenko rzecznego piasku. Zobaczyłem ją w wielkich brązowych oczach chłopca i poczułem, że nie mogę go tak zostawić. 

– Istnieje takie prawdopodobieństwo. – Spojrzałem na Łomniczkę i na widok ściskających jej koryto kamiennych murów i niskiego jak na tę porę roku stanu wody, przeszła mi przez głowę myśl, że moja nadzieja jest może jeszcze mniejsza niż chłopca. 

Z podróży w czasie pamiętałem karkonoskie potoki pełne ryb, bystre i po zimie, gdy w górach zalegało mnóstwo śniegu, spienione niczym morskie fale. Wysoko w górach płynęły raczej prosto przed siebie, tocząc się jak rozpędzone śniegowe kule. Im teren, który przemierzały, stawał się mniej spadzisty, zaczynały meandrować, robić zakręty podobne do toru lotu jakiegoś lśniącego smoka. To tu, to tam wypłukiwały nieco leśnego runa, odkrywając splątane korzenie drzew, krzewów i traw, w których zamieszkiwały potem zwierzęta. Nie raz rozlewały się na pełne kwiatów łąki, gdzie nikt nie mieszkał, ale gdzie pasły się krowy i kozy. Powietrze wokół aż pachniało zielenią, dzwoniło od wszędzie budzącego się życia, było jak naelektryzowane.

Obecna Łomniczka była raczej cicha. Tej zimy nie zanotowano w górach obfitych opadów śniegu, prawdę mówiąc z roku na rok było ich coraz mniej, a jeśli się zdarzały, to tylko na krótką chwilę, dlatego wiosenne roztopy nie powodowały zauważalnego przyboru wody. Zdecydowanie częściej za to, nie wiadomo kiedy, z nagła przychodziło oberwanie chmury, po którym Łomniczka w uregulowanym korycie pchała swoje wody jak pędzący pociąg towarowy, mając coraz mniej miejsca na to, by zrobić to, co należy do jej natury – rozlewać się. 

– Czyli, że co? – Chłopiec przerwał moje rozmyślania, a w jego głosie wyczułem zniecierpliwienie. I słusznie, moja odpowiedź wcale nie była jasna. 

– Słyszałeś kiedyś opowieść o dwóch siostrach? – Wskazałem miejsce obok niego, pytając tak, czy mogę się przysiąść. 

Wzruszył ramionami i znowu zaczął wpatrywać się w koniec trzymanego kija. Wydał mi się smutny i chyba nie bardzo mi wierzył. Tymczasem usiadłem obok i jak gdyby nigdy nic powiedziałem:

– Była pomiędzy nimi duża różnica wieku. Starsza siostra była wiecznie roześmiana i miała niezliczoną ilość pomysłów na rozmaite psoty. Wszystkie dzieci chciały się z nią bawić. Wystarczyło tylko, żeby przeszła obok jakiegoś domu, a już ciągnęła się za nią gromadka chętnych do figli. Sprawiała bowiem, że rozjeżdżone przez auta podwórko stawało się placem najwymyślniejszych zabaw, podzielona na grządki działka u dziadków zamieniała się w dziki i pełen tajemnic ogród, kałuża w chodniku nabierała cech górskiego jeziora, a dziura w płocie nie była dziurą w płocie, lecz wejściem do pieczary zbójników. Powodem do radości stawało się to, co było pod ręką: patyk, siatka, kamień czy źdźbło trawy. Dziewczynka nigdy nie miała przy sobie lalki innej niż ta, którą zrobiła z gałęzi i szyszek, piłkę do ping-ponga zastępował kasztan, a skakanką mogła być gra światła i cienia pod rosnącą na szkolnym placu brzozą.  

– Chciałbym mieć taką koleżankę. – Chłopiec kreślił w powietrzu kształt ryby. Robił to kijem, bardzo powoli, z przejęciem, jakby wycinał ją z widoku przed nami jak z kartki papieru. – Myśli pan, że pomogłaby mi złowić rybę? – Teraz spoglądał na mnie. 

– Jestem tego pewien. – Moja stanowczość nie pozostawiała wątpliwości.

– No a młodsza? – zagadnął niecierpliwie. – Była podobna do starszej?

– Nie, młodsza bardzo się od niej różniła. – Westchnąłem i wlepiłem wzrok w rzekę. – Zajmowała się głównie poprawianiem innych. Każdego, kto tylko się napatoczył, upominała, że się garbi, nie umie mnożyć, źle trzyma łyżkę albo ma kleksa w zeszycie. Potrafiła długo i zawile tłumaczyć koledze z klasy, że powinien wbiegać do szkoły korytarzem koło pokoju nauczycielskiego, a zbiegać korytarzem koło sali gimnastycznej. Córkę sąsiadki chwyciła kiedyś pod blokiem tak mocno, że ta się rozpłakała. Młodsza z sióstr uznała jednak, że dziewczynka miała nieprawidłowo zawiązaną na kitce kokardę i należało jej wytłumaczyć, jak powinna to robić. Rozpłakanie się uznała za przesadę i nieznanie się na żartach. Bardzo się złościła, gdy ktoś odmawiał przestrzegania ustalonych przez nią zasad. Wtedy krzyczała okropnie, machała rękami i kopała w co popadnie. Zresztą tak samo jak wtedy, gdy padał deszcz, a ona chciała, żeby świeciło słońce. Dzieci się jej bały i unikały jak ognia. Może tylko poza starszą siostrą, ale z nią młodsza w ogóle nie chciała się bawić, gdyż uważała, że tamta do niczego się nie nadaje. Nie raz wołała w jej stronę, że starsza nie wie, czego chce od życia, co czyni ją niepoważną i niegodną zainteresowania.

Chłopiec położył teraz swój kij na kolanach i zaczął machać nogami

– Podobnie mówiła moja dawna wychowawczyni. Ciągle tylko na wszystkich narzekała. I też jej nikt jej nie lubił. Na pewno powiedziałaby mi, że siedzenie z wędką to głupie zajęcie. – Machanie nogami ustało, on zaś zmarszczył czoło, wbił kij pomiędzy nami i stwierdził:

– Niepotrzebnie pan o niej opowiadał. Nic by tu nie pomogła. 

– Ona nie, ale może my tak.

– My??? – Nie ruszając znad wody swego kija, podrapał się w zadarty nos. – Niby jak?

  – Siostry były rzekami. Starsza dziką i nieuregulowaną, a młodsza oswojoną, czyli uregulowaną przez człowieka. Jedna współgrała z otoczeniem, dlatego przyciągała do siebie wszelkie życie, druga działała według ulepszeń, dlatego wszelkie życie od niej uciekało. Przyroda nie lubi być poprawiana. Gdy zostawimy ją taką, jaką jest, odwdzięczy się nam stokroć bardziej niż wówczas, gdy nieustannie będziemy ją poddawać przeróbkom.

– Ryba!!! – krzyknął nagle chłopiec, a jego twarz aż poczerwieniała z podniecenia. – Niech pan patrzy, ryba!!! – I natychmiast wyciągnął swój kij nad wodę, w której rzeczywiście pojawił się malutki pstrąg. 

– Chwyta? – zapytałem spokojnie.

Chwilę milczał, po czym podniósł wyżej głowę, przekręcił ją nieco na bok, jakby jeden policzek chciał przyłożyć do niewidzialnej poduszki i powiedział wesoło: 

– Jeśli zechcemy, istnieje takie prawdopodobieństwo.