„Karkonosze to miejsce magiczne i bardzo zjawiskowe. Ich fenomen to ich niezwykła energia, która sprawia, że każdy znajdzie tu coś dla siebie i to o każdej porze roku. Mamy w Polsce wiele gór, ale nie ma takich drugich jak Karkonosze. Zwłaszcza w Karpaczu, gdzie ich siła jest największa, każdy odczuje ich niedoścignioną moc” – przeczytałem w jednej z ulotek reklamujących uroki Karpacza i okolic.
Zapewne autor chciał wyrazić coś, ale co to było? Gubiłem się w domysłach, czym różni się „magiczne” od „bardzo zjawiskowego”, na czym polega „niezwykła energia” czy „największa niedościgniona moc”? Każdy przecież może te słowa inaczej rozumieć. Dla kogoś „magiczne” jest ognisko nad morzem, „bardzo zjawiskowa” zabawa w stodole dziadków na podwrocławskiej wsi, a „największą niedoścignioną moc” ma domowy jasiek, na którym zawsze wygodnie się zasypia u cioci Oli na Kaszubach. Żadnej z tych rzeczy w Karkonoszach nie znajdzie. No i co to znaczy, że „nie ma takich drugich jak Karkonosze”? Takich drugich, czyli jakich? Wysokich, niskich? Pełnych ludzi? Bezludnych?
Siła słów ogólnych polega na tym, że można nimi określić wszystko, o niczym tak naprawdę nie powiedziawszy ani słowa. Tymczasem powiedzieć coś konkretnego, co daną rzecz, zjawisko czy osobę scharakteryzuje, wcale nie jest łatwo. Trzeba umieć się im przyglądać, a potem precyzyjnie nazywać to, co się widzi.
Skąd ja to wiem? Od dzieci. One mówią, co widzą i czują, nawet jeśli nie znają mapy czy historii, nie posiadają prawa jazdy czy pojęcia o różnych sprawach, którymi żyją dorośli. W ich opowieści wszystko opiera się na niepodważalnych faktach, jest spójne i prawdziwe jak Karkonosze, które powstały dzięki…
– Ja wiem, proszę pana! – Podniesiona do góry rączka mogłaby być częścią wykrzyknika, którego kropką była głowa kilkuletniej, krótkowłosej dziewczynki. Jak dwa świeże kasztany świeciły w główce duże, okrągłe oczy, schowane pod baldachimem gęstych i długich rzęs. – Karkonosze powstały stąd, że w aptece nie było klientów. Dlatego Duch Gór zrobił góry, żeby ludzie tam chodzili, przeziębiali się, a potem musieli iść do apteki. Po syrop na kaszel.
Ta wypowiedziana na kilku szybkich wdechach riposta sprawiła, że bezwiednie zacząłem drapać się w brodę. Z piętnaście par różnokolorowych oczu, powklejanych jak guziki w słodkie jak u maskotek twarze przedszkolaków, świdrowało mnie teraz na wylot. Nie było chwili do stracenia.
– A dlaczego ludzie w górach się przeziębiają? – zapytałem.
– Nie wszyscy. Ci, co mają długie włosy przeziębiają się bardziej. – Tym razem w osłupienie wprawił mnie chłopiec w okularach z zasłonką na jednym szkle.
– Jak to bardziej? – Moje brwi same się uniosły.
– Normalnie. Bo ci, co mają długie włosy, mają więcej do zimnienia. Rosną im wtedy sople z głowy. Czasem nawet z buzi, ale to jak mają brodę. – Gestykulując, starał się zilustrować opisane przez siebie zjawisko.
Rzeczywistość odsłaniała przede mną nowe, świeże oblicze. Postanowiłem to wykorzystać. Wiedziałem, że dzieci dopiero co skończyły wycieczkę po Karpaczu.
– No a zapora na rzece Łomnica? Skąd się wzięła?
– Żeby w aptece ktoś kupował. – Znajome rzęsy zawachlowały, a były tak gęste, że niemal słyszałem ich szum. – Jak jest zapora, to ludzie mogą się kąpać w zimnej rzece. A wtedy boli ich gardło i muszą iść do apteki po tabletki do ssania.
– Któreś z twoich rodziców nie pracuje przypadkiem w aptece? – Uznałem, że coś musiało być na rzeczy.
– Nie, ale moja mama jest pienieniarką i zna wszystkie sto lekarstw na świecie. – Słowo „pienieniarka” zostało wypowiedziane z takim naciskiem, jak gdyby określało najważniejszą profesję w kosmosie.
– To pięknie. Ja znam tylko dwa lekarstwa – przyznałem ze wstydem.
– A jakie pan zna?
– Czosnek i miód.
– To mało. – Patykowaty blondynek wyprzedził koleżankę w analizie mej wiedzy farmakologicznej. – Mój tata jest nauczycielem, a zna osiem lekarstw babci Jadzi.
Nawet nie zdążyłem się obronić, gdy pytanie wystrzelone jak z procy doleciało nagle ze środka dzieciarni:
– A co pan robi w Karpaczu? – Zadała je dziewczynka z polikami czerwonymi i krągłymi jak dwie wiśnie.
– Ano, spaceruję sobie.
– A gdzie? – Chwyciła się za szelki większego od niej plecaka.
– Właśnie wróciłem z Karpatki. Byliście tam?
– Prawie tak. – Pokręciła nosem.
– To znaczy?
– No bo pani mówiła, że tam są widoki. Ale widoków nie było, bo je chmury zabrały. – Westchnęła, rozkładając ręce.
– Tak to już w górach bywa. – Starałem się być delikatny.
– A czemu? – Chłopczyk, który zdawał mi się najmniejszy z całej grupy miał głos tak miękki, jakby mówił przez wełnę.
– No bo chmury w górach lubią się bawić – powiedziałem bez namysłu. – Tańcują po niebie, gdy im górski wiatr przygrywa.
– A wiatr woli akordeon czy trąbkę? – Kasztanooka piękność podeszła radośnie ku nauczycielce, która odezwała się zza moich pleców:
– Oj, już pana nie męczcie.
Jakiś kwadrans temu owa pani poprosiła mnie o popilnowanie grupki przedszkolaków. Przechodziłem koło apteki Pod Złotą Wagą, ubrany w czerwony polar, z blachą przewodnika sudeckiego dyndającą u mej szyi. Przy aptece jedno z dzieci zgłosiło, że na zaporze został jego plecak i nauczycielka nie chcąc tracić czasu, sama po niego pobiegła, zostawiając dzieci pod moją opieką. – Bardzo panu dziękuję. – Była trochę zziajana, a jej oddech szybki. –Szczęśliwie zguba się znalazła. – Pokazała na trzymany w ręku plecak i zaczerwieniła się chyba bardziej niż tylko z wysiłku.
I aż mnie serce zakłuło od tego jej zawstydzenia. I to z radości patrzenia na nią. Mogła mieć ze czterdzieści parę lat, ale twarz, choć w oczach wyczułem jakieś bolesne doświadczenia, jaśniała jak u dziecka, które pierwszy raz widzi morską falę czy jabłko. Pomyślałem, że też chciałbym tak w jej wieku wyglądać.
– Ależ cała przyjemność po mojej stronie. – Ukłoniłem się nisko. – Myślę, że wiatr woli akordeon. – Pomachałem krótkowłosej dziewczynce. – Akordeon ma więcej klawiszy, guzików i metalowe stroiki, więc górski wiatr może na nim więcej zagrać niż na trąbce, prawda? – Szukałem potwierdzenia u nauczycielki.
– To zależy od dzieci. One zawsze wiedzą lepiej. – Uśmiechnęła się szeroko.