– Nie byłbym taki pewien, że nikt poza panią, hrabino, nie pozna właściwej eliksiru formuły – wypaliłem, odważnie wchodząc do komnaty, w której znalazłem się bodaj z przypadku.  

Do Miłkowa, a już w ogóle do tamtejszego pałacu, wcale nie miałem zamiaru zaglądać. Po wizycie u jednego z moich kumów w Karpaczu, wybierałem się na zamek Dux w Czechach, gdzie miała znajdować się wspaniała biblioteka, a w niej oryginalna receptura na eliksir nieśmiertelności. Sam przepis nie bardzo mnie interesował, uważałem go bowiem za bujdę, ale biblioteka, ta świątynia literatury i uczoności, przyciągała mnie do siebie aż nadto. 

Gdym przechodził już na południową gór stronę, spotkałem w lesie młodzika, który poczęstował mnie słoniną. Dziwną miał twarz ów wędrowiec. Momentami wyglądała jak twarz stulatka. Zjadłem, co mi dał, popiłem i… obudziłem się w pałacu w Miłkowie. Po junaku nie było śladu, pamiętam tylko jak zachichotał hucznie, gdym mu zdradził, że na Dux jadę. Tak czy inaczej w miłkowskim pałacu znowu o Duxie posłyszałem. 

Jego pani w głos pisała tam list. Do bibliotekarza, niejakiego Casanovy, któremu wygrażała, co następuje: 

– Nakazuję panu zaprzestać trzebienia mych rodzinnych zbiorów! Wbrew pańskim marzeniom, to ja jestem w posiadaniu przepisu na eliksir nieśmiertelności. Z nieukrywaną rozkoszą nie zdradzę panu, gdzie i jakim sposobem go znalazłam. Moja ekstaza jest tym większa, że doskonale miarkuję, iż zanim szanowny pan o tym przeczyta, już dawno zdołam ów eliksir zastosować, nikomu, a już zwłaszcza panu, który się panoszysz w mej rodowej bibliotece na zamku Dux, nie zdradzając nań sekretnej, a cudownej receptury.

No i właśnie wtedy buńczucznie wkroczyłem do owej historii… 

Gdy dama mnie posłyszała, gwałtowanie się odwróciła. Na jej twarzy, pokrytej grubą warstwą bielidła, z lukami, przez które prześwitywała cera pożółkła, to znowu trupio zielona, rysowało się zaskoczenie.

– Coś pan za jeden? – zapytała bez cienia strachu, którego można by się po niewieście spodziewać. Mimo że bez peruki, a więc jako arystokratka, właściwie naga, patrzyła mi prosto w oczy, lustrując z niesmakiem moje ubranie.

Prezencji nie byłem najlepszej. Strzępy szmacianych łapci, wydarte galoty, nieświeża koszula… W eleganckiej sali, w której dostrzegłem i regał z księgami, wyróżniałem się dość niekorzystnie.

– Łazigór. Do usług hrabiny kłaniam się niziutko. – Nawywijałem prującą się czapką esy-floresy. 

Dama zmrużyła oczy, złożyła swe różowe usteczka w dziubek i zmarszczyła brwi. 

– Każę go zaraz wyekspediować. Najwidoczniej nie wie, że nie jest u siebie. 

– Festina lente… Tak bym uprzejmie radził, skoro pani nie chce, by świat nowinę, kto recepturę eliksiru u siebie trzyma, usłyszał. – Popisując się znajomością łaciny, a zdanie, któregom użył znaczyło: Spiesz się powoli, chciałem ją zaskoczyć. 

Podniosła lekko brodę, po czym niemal niezauważalnie zabrała z biurka zwinięty rulonik papieru. 

– Tak? Skoro taki łacinnik z ciebie sprytny i grozić mi się poważasz, sam zgadnij, jaka to receptura. 

– O pani. – Spuściłem kornie wzrok, kłaniając się przy tym do ziemi. – Chciałbym, lecz niestety, zbyt nieuczony jestem. Jedynie łaskawość pani i jej dostojna lotność sprawiają, że z kilku zaledwie łacińskich zwrotów parady robię. Toteż wystarczy mi, jeśli będę tutaj mógł zostać, być na każde pani skinienie. 

Na moje słowa twarz hrabiny aż pozieleniała z obrzydzenia. W moim lichym przyodziewku nie bardzo pasowałem do jej pałacowych progów. Jednak dokładnie o ów niesmak damy mi chodziło. Prędziutko więc dodałem: 

– Chyba że odpowiesz mi, o pani, na jedno pytanie. 

– Pytaj – wyrzuciła z siebie, najbardziej na świecie pragnąc mnie od siebie oddalić. 

– Jaka jest receptura eliksiru? – Ruchem głowy wskazałem na rulon, który trzymała w dłoni. 

– Ty błaźnie okrutny! Kompania twoja kiszki me przewraca! – Podeszła do mnie tak blisko, żem uczuł jej oddech na moim policzku; pachnący fiołkami i pudrem. – Wykoncypuję dla ciebie inny stąd exodus! – I pchnęła regał tuż za mną, ja zaś, jakbym stał na platformie, odwróciłem się w jego stronę i migiem zostałem wessany do szafy. – Na brak łaciny narzekać już nie będziesz. Pour la reste de ta vie! – usłyszałem już zza… ściany z książkami. 

Tak oto znalazłem się w hrabiny sekretnej bibliotece. A był to istny labirynt regałów i sal. Gdy dopiero wieczorem udało mi się z niej wydostać, a wziąłem sobie stamtąd tom Praetoriusa, pani Lodron w Miłkowie już dawno nie było, a i nigdy więcej się w nim nie pokazała. Kilka lat później zwiedziałem się tylko, że i jej miłkowski księgozbiór zniknął jak mydlana bańka…