Stary pan na zamku w Starej Kamienicy wpatrywał się zasępiony w grafitowe niebo. Po skwarnych miesiącach lata wreszcie zanosiło się na deszcz. Schaffgotsch jednak ani trochę się z tego nie cieszył. Siwe brwi miał ściągnięte, usta wykrzywione grymasem troski, spojrzenie twarde od braku nadziei. Jego zamek, pamiętający jeszcze czasy Bolesława Chrobrego, chylił się ku upadkowi. Popękane ściany, dziurawe podłogi, dach do wymiany i wnętrza świecące pustkami. Do tego trwogą przejmowała rodowa szkatuła. Przypominała bardziej wyschniętą studnię niż zasobny rodzinny sejf.
Wkrótce Schaffgotscha ogarnęło znużenie. Wtedy wyobraźnia podsunęła mu obraz jego i synów, którzy jak biedni chłopi mieszkają w ciasnej, kurnej chacie. A pan na zamku w Starej Kamienicy nie chciał być podobny do biedaków. Uważał ich za leniwych i niezaradnych i w głębi serca nimi gardził. Z gniewem pomyślał też o tych, którzy jak on niegdyś, teraz żyli w dostatku.
I gdy tak zadręczał się wyobrażeniami, przez okno wskoczyła do komnaty czarna i kosmata postać o tak lodowatym spojrzeniu, jakby naraz zaszło ze sto słońc i zawyło więcej niż sto zimowych wiatrów. Obrzuciła nim Schaffgotscha i odezwała się tymi słowy:
– Cóż się tak trapisz, mój panie?
Rycerz milczał przez chwilę, usiłując zapanować nad obejmującym go strachem.
– Czego chcesz? – zapytał wreszcie.
– Twoja pogarda i złość moim rozkazem. Przyszedłem ci pomóc. – Lodowate oczy błysnęły i Schaffgotschowi zdawało się, że sypnęły się z nich iskry. – Złoto, którego tak bardzo ci brak, na drodze leży, wystarczy je podnieść.
– Kpisz sobie, paskudo! – warknął starzec, dodając sobie nieco animuszu. – Nigdy jeszcze nie widziałem leżącego na drodze złota! Gdybym je ujrzał, dawno schowałbym je do mej szkatuły!
– No co ty powiesz? – wydął usta przybysz. – Każdego dnia po drogach twoich włości przejeżdżają kupcy, których skrzynie i mieszki nie są puste! Wystarczy, byś im je odebrał, a twoja szkatuła znów będzie pełną!
– Czarcie podstępny, chcesz bym został złodziejem?
– Eee tam, zaraz złodziejem. – Gość zaczął sobie skubać paznokcie. – Pomyśl o tym inaczej. – Przyglądał się im uważnie. – Uchronisz tak siebie i synów od zamieszkania w kurnej chacie. No chyba, że chcesz – zawiesił na chwilę głos i kciukiem jednej ręki piłował paznokieć kciuka drugiej – żeby dziadami was zwali. – Znowu spojrzał na Schaffgotscha i zarechotał.
– Do stu tysięcy piorunów! – Tupnął ze złości stary i wyjął miecz z wiszącej u jego pasa pochwy. – Nikomu nie pozwolę gardzić mą familią!
– Nooo, to już znasz rozwiązanie – wycedził wysłannik piekieł i zniknął.
Tymczasem stary pan otworzył z impetem drzwi i wrzeszcząc jak opętany, kazał służbie przywołać swych synów. Gdy przed nim stanęli, wyłożył im sposób na zaradzenie problemom nękającym rodzinę.
– Ależ ojcze – odezwali się po kolei. – Od lat pobieramy od kupców opłaty, ale po to, by ich chronić!
– Głupcy! – Schaffgotsch nie przewidywał dalszych wyjaśnień. – Nadal będziemy pobierać opłaty od kupców i chronić ich, tyle że od świtu aż do wieczornych dzwonów. Jeśli ktoś napadnie ich w nocy, czy to nasza wina?
Następnego dnia, po skromnej wieczerzy, ruszyli na drogę wiodącą z Jeleniej Góry do Pragi. I faktycznie, o ile za dnia pozdrawiali przejeżdżających tędy kupców, prowadzili ich przez trudne górskie przejścia i pobierali od nich standardowe opłaty, tak nocą, zakrywając przyłbicami twarze, napadali na nich jak zbóje, zabierając im cały dobytek.
I zaczęło im to sprawiać przyjemność. Większą nawet niźli bogactwo, które szybko zdobywali. Nikt nie odważył się im przeciwstawić, a jeśli spróbował, odpowiedź była krótka jak jedno pchnięcie mieczem. Świat leżał u ich stóp. Kupców, którzy narzekali na słabą ochronę szlaku, pytali zaś z wyrzutem:
– Mamona tak bardzo wam w głowach poprzewracała, że nie szanujecie świętego czasu odpoczynku i po nocach się włóczycie?
Rozboje trwały więc w najlepsze, a najczęściej zdarzały się nad rzeką Kamienną, nieopodal potężnych skał, wyrastających nad jej prawym brzegiem.
Któregoś razu wędrowała tamtędy grupa krakowskich kupców udających się w stronę Norymbergii. Ponieważ mieli przed sobą długą drogę, a termin dostarczenia zamówionego towaru krótki, musieli ruszyć już w nocy. Wiedząc o grasujących w okolicy zbójach, wyjęli z pochew łuki i zawiesili je na ramionach. W okolicy posłyszeli nagle tętent koni. Przed nimi, w świetle księżyca stanęli trzej skryci w zbrojach zbójcy.
– Jeśli życie wam miłe, dawajcie, co w skrzyniach wieziecie! – powitał karawanę stary Schaffgotsch.
Kupcy widząc, że nie mają szans przebić strzałami zbroi, zaczęli w strachu skrzynie opróżniać. Gdy jeden z nich, lamentując nad swą przyszłą biedą, nie chciał tego uczynić, starszy syn Schaffgotscha podsunął mu pod gardło miecz, mówiąc, że jeśli dłużej będzie się ociągał, to mu je poderżnie.
– Jakże to, szanowni rycerze, zbroje takie piękne nosicie, a obyczajów rycerskich nie znacie? Dobrze byście zrobili, oddając natychmiast, co zabraliście – zawołał siedzący na wozie wiejski kamieniarz, który gdzieś w lesie dołączył do kupców.
– A kimże ty jesteś, wsiowy pachołku, żeby mnie pouczać? – syknął stary Schaffgotsch, celując do niego żelazem.
– Powiem ci, jak oddasz coś przed chwilą zabrał, jeśli – jak ty to powiedziałeś – ach, jeśli życie wam miłe.
Schaffgotsch parsknął na te słowa śmiechem i skinieniem ręki kazał synom naskoczyć na buntownika. Ten zaś wyszeptał coś niejasnego i młodzi Schaffgotschowie, zanim jeszcze ruszyli z miejsca, martwi runęli na ziemię niczym rażeni piorunem. Stary rycerz oczom nie wierzył.
– Coś uczynił mym synom?! – Kolana mu drżały, a ręka, choć napięta, straciła wszelką siłę. – Przysięgam, że zginiesz od tego miecza!
Miecz jednak, jakby był z piasku, rozsypał się w drobny mak, koń zaś stanął dęba i zrzucił Schaffgotscha na ziemię.
– Wdzięczny bądź, nędzniku, za to, co usłyszysz! – wioskowy kamieniarz grzmiał jak wyrocznia, chociaż potem niektórzy świadkowie tego wydarzenia twierdzili, że nic nie powiedział, tylko gwizdnął, zrywając wszystkie liście z koron dookolnych drzew. – Za to, żeście niewinnych ludzi napadali, napychali swoje sakwy ich złotem, a najbardziej za to, że radość z cudzej krzywdy była wam najmilszą rzeczą na świecie, zamknę wasze dusze w trzech czarnych krukach. Bez chwili wytchnienia będą one kołować nad tymi skałami, odczuwając strach, ból i rozpacz tych, których dręczyliście. Tę mękę może przerwać jedynie człowiek, który gorszy od każdego z was będąc, usiądzie tu na skale i prawdziwie pożałuje swych uczynków!
Na te słowa stary Schaffgotsch skonał i z trzech rycerskich zbroi wyfrunęły trzy czarne kruki. Z zarośli przyglądał się temu pewien stwór. Wodniste oczy z czarnymi źrenicami nie wyrażały nic poza obojętnością. Może tylko lekko uniesiony kącik ust zdradzał złośliwą satysfakcję.
Zszokowani całym zajściem kupcy rzucili się do kolan kamieniarza, chcąc podziękować mu za uratowanie życia i majątku, lecz… wieśniaka już tam nie było! Zniknął jak spadająca gwiazda. Kupcy zawrócili więc do Jeleniej Góry i pod przysięgą opowiedzieli kasztelanowi całe zdarzenie.
Czy im uwierzono? Od dawna wiedziano, że w Karkonoszach dzieją się rzeczy dziwne, nie do pojęcia przez ludzki rozum. A to zawracała rzeka, urywała się droga, która jeszcze przed chwilą zdawała się prowadzić w upatrzone miejsce, z niewinnego, białego obłoczku waliły pioruny, a w czasie pełni niejeden widział, jak nad górskimi szczytami przesuwa się ogromny cień jakiejś postaci. Jednakowoż rabunki na szlaku ustały, a rzeczone skały zaczęto od tego czasu nazywać Kruczymi Skałami.
Kruki latają nad nimi do dziś…