Wydawałoby się, że takie miejsca jak Stawy Sobieszowskie wraz z suchym zbiornikiem przeciwpowodziowym, Parkiem Norweskim i jego najbliższą okolicą, mogą czuć się całkowicie bezpiecznie. Wszak przyrodniczo są niezwykle cenne, do tego zbiornik chroni miejscową ludność przed powodzią, jest wspaniałym terenem spacerowym. Wyobrażacie sobie, że mogłoby być inaczej? Mnie to nie przyszło do głowy. Do czasu pewnego spotkania, które choć wydarzyło się w przyszłości, z której udało mi się bez szwanku wrócić do teraźniejszości, chodzi za mną jak widmo i nie pozwala o sobie zapomnieć. Posłuchajcie…

Do przystanku Osiedle XX-lecia autobus dojechać już nie mógł. Na wysokości ronda Eugena Füllnera przed Parkiem Norweskim zagrodzone były drogi, chodniki, jakiekolwiek przejście. Barierki z napisem „Zakaz wstępu” lśniły w lipcowym słońcu jak morskie latarnie ostrzegające statki przed niebezpiecznym brzegiem. Wysiadłem przystanek wcześniej i pierwszą napotkaną osobę zagadnąłem, o co chodzi z tymi barierkami. 

– Pan chyba nie stąd, co? – Z lekka nieufnie spoglądała na mnie starsza pani z siatką wypchaną zakupami.

– I tak, i nie. Wie pani, jak to jest. Człowiek raz jest tu, raz tam – odparłem wymijająco, bo cóż mi było wdawać się w wyjaśnianie podróżowania w czasie. 

– Aaa, emigrant. – Jej twarz nieco złagodniała.

– Coś w tym rodzaju – burknąłem, bom trafił do roku 2035.

– Mój syn też wyjechał, dawno temu. Ale nie chce wrócić. Bo i do czego? No niech pan sam powie! Nas tu co roku zalewa. I to od lat. Jak susza nie dręczy, to zaraz potem powódź przychodzi.

– Ale co się stało?  

– Jak to co! – oburzyła się. – Oni tam w golfa grają, a my rok w rok w domach baseny mamy. Niejeden budynek cały zagrzybiony. Ludzie się stąd wynoszą, nikt tu nie chce mieszkać, a co dopiero przyjeżdżać… 

– W golfa? – Nic nie mogłem zrozumieć.

– No przecie dawno już cały zbiornik cieplicki zamieniony został w pole golfowe. Wszystko odrutowane, wszędzie kamery.

– Ale tam przecież stawy są, dwie rzeki płyną. Jak to pole? – Wybałuszyłem oczy.

– Proszę pana, jakie stawy – gorzko się zaśmiała. – Stawy osuszyli, wszystkie te bagienka obok też. Wszędzie równiutka trawa. Żeby była gęsta i bez chwastów sypią jakimś świństwem, a potem to wszystko przenika do gruntu i wody. W tych rzekach ani żywego stworzenia pan nie uświadczy. Kiedyś w ciepłe dni to się chodziło choćby i nogi włożyć, ochłodzić trochę, a teraz? Strach pomyśleć, skóra by zeszła. 

– No i co tak, nikt się nie buntuje? – Sprawa zdała mi się nieprawdopodobna.

– Ech. – Kobieta machnęła ręką, jakby odpędzała się od muchy. Jej odwrócony z nagła wzrok wyglądał na objaw wstydu. – Mówili nam, że to niegroźne, że zbiornik już niepotrzebny, że ludzie pracę znajdą, bogaci zaczną do uzdrowiska przyjeżdżać, że wszyscy na tym zarobią. Ludzie się nabrali – westchnęła, patrząc gdzieś przed siebie. – A teraz człowiek nawet nie ma gdzie z psem pospacerować. Tam tylko panowie w białych sweterkach w serek mogą wchodzić. Sami bogacze. Mówię panu. – Znów popatrzyła na mnie. – Moja sąsiadka tam sprząta, to wiem. A nawet jej normalnej umowy o pracę nie dali. Grosze zarabia. Jak mój syn. Chwilę kosił tam trawę i piłeczki zbierał. Ale rzucił robotę, bo jakby za darmo pracował. 

– No a właściciel?

– Bo ja wiem. Czasem tu przylatuje. Helikopterem. Tam, gdzie były stawy jest lądowisko. Ponoć mieszka na Majorce czy jakoś tak.  

– Do licha, i co tak zamierzacie to rok za rokiem znosić? – Trudno mi było w to wszystko uwierzyć. 

– Panie, co się pan tak gorączkujesz? – Do rozmowy wtrącił się jegomość może czterdziestoletni, w przykrótkiej marynarce, wyglancowanych mokasynach, spodenkach odkrywających kostki i fryzurce na lizusa. Gdybym miał zgadywać, rzekłbym agent nieruchomości. Siedział na ławce, wyprostowany, z nogą na nogę, jakby na kogoś czekał. – Ziemia jest tego, kto ją sobie kupił i może sobie na niej robić, co mu się podoba – powiedział twardo, niby dobijając targu.

Na te słowa starsza pani aż się zatrzęsła. Twarz jej poczerwieniała, a ściśnięte nagle piąstki zdradzały wzburzenie. 

– Przez takie myślenie mamy teraz to, co mamy. Same kłopoty. Jednemu jest dobrze, a cała reszta za to płaci! – fuknęła. 

– To trzeba było samemu kupić tę ziemię. Przecie nikt nikomu nie broni być bogatym i kupować co mu się chce – odparował niegrzecznie nieznajomy.   

– Co się komu chce, to można robić z rzeczą. A ziemia, proszę pana, jest żywa i korzystają z niej wszyscy, nawet ci, którzy nie są jej właścicielami. Człowiek wody nie wyprodukował, a jednak z niej korzysta, prawda? Drzew nie wymyślił, a jednak ich używa. Słońcu za świecenie i deszczowi za padanie nie płaci, a jednak dzięki nim żyje. Pan też młody – nagle zwróciła się do mnie, a w jej oczach dojrzałem strach wymieszany z nadzieją – to mówię panu, niech pan takich rzeczy nie robi. Gdyby można było cofnąć czas… – Pokręciła smutno głową i odeszła.  

Szczęśliwie, jeszcze czasu cofać nie trzeba. Jeszcze w Podgórnej żyją minogi, w starych drzewach nad stawami pachnice, zarośla łęgowe mają się dobrze, spacerowiczów w klonowo-lipowej alei nie brakuje, a wielu marzy o mieszkaniu w Cieplicach, najlepiej tuż koło Parku Norweskiego. Doszły mnie jednak słuchy, że ten i ów czyni starania o powstanie na terenie suchego zbiornika pola golfowego. A w miejscowej gazecie przeczytałem wywiad z pewną panią, mieszkanką Cieplic, która ochoczo zachęca do owego pola, bo syn pracę znajdzie… 

Oj, zdaje się, że już teraz trzeba zabrać się za naprawianie tego, co dopiero możemy zepsuć.