– Wieczne pakowanie, układanie, dociskanie, zamykanie, przerzucanie, rozpakowywanie… Zawsze od początku, krok po kroku, bez końca. Z przerwą na stanie za szafą albo w kącie za zasłoną w salonie, gdzie nie ma nawet do kogo ust otworzyć. Zresztą, podobnie jest w podróży, gdy każdy jest zmęczony i brudny, poobijany i pognieciony, trudno wówczas o jakąś sensowną rozmowę. Każdy tylko czeka chwili, by rozprostować się i odetchnąć.
Niektórzy toną w przechwałkach, gdzież to nie byli, czego nie widzieli, jakie wspaniałości nie stały się ich udziałem. O żadnych trudach nie wspominają, o nie! Chyba że mimochodem, dla żartu albo żeby przydać sobie hardości. O tym, że kłopoty, które spodziewali się w podróży rozwikłać, nadal pozostały kłopotami, też nie usłyszysz słowa. Jeszcze czego. Chodzi tylko o to, żeby nie wyszło na jaw, że cała ta podróż funta kłaków nie była warta. Że całą drogę myślało się o tym, by wreszcie wrócić do domu. Tylko gdzie jest ten dom, skoro bez przerwy trzeba się pakować i rozpakowywać? Bez ustanku przemieszczać, udawać, że to takie przyjemne? No gdzie? Przecież nie tutaj, na ulicy…
– Ale ładna torba! – jęknąłem z zachwytu, o mało nie fikając przez nią koziołka. – Halo? Czy to pana? – Jednak gość, którego zagadnąłem na przystanku autobusowym w Szklarskiej Porębie, stanowczo zaprzeczył. Nawet na mnie nie spojrzał, tylko uważnie studiował rozkład jazdy. – A może pan kogoś widział, kto trzymałby tę torbę? – Stałem się trochę uparty, bo mnie dotknęła obojętność owego człowieka.
– Dopiero co przyszedłem. Nie mam pojęcia, co to za worek! – żachnął się i zmarszczył brwi. – Na autobus czekam. Miał przyjechać i ciągle go nie ma. – Nerwowo wysunął z rękawa rękę z zegarkiem na szerokim pasku. – Sam tu sterczę od pół godziny – stwierdził żołnierskim tonem, chowając zegarek w rękawie.
– Że sam, to się nie dziwię – burknąłem i podniosłem worek. Odszedłem z przystanku i usiadłem na trawie, przy rzece. – Solidny worek. – Moje oględziny utwierdziły mnie w przekonaniu, że to nie była pierwsza lepsza zguba.
– Tylko nie worek! Też mi coś! Stanowczo sobie wypraszam! – usłyszałem, gdym puknął w mosiężne okucia. Ale przecież torby nie mówią, to mi się zdało, że miałem omamy. – Jestem sakwojaż. I to z cielęcej skóry! – zafurkotało ciut głośniej. – Przyłożyłem bliżej ucho, przyłożyłem oko. Pociągnąłem za mosiężne nóżki zabezpieczające spód. – Ach, nie szarp tak mocno! Zaraz mi je wyrwiesz! – jęknęło.
– Gadająca walizka – szepnąłem mimochodem, a moje oczy przypominały chyba dwa księżyce w pełni.
– Jaka znowu walizka! Sakwojaż, i to w klasycznym wydaniu. Nie widzisz, że mam dwie kieszenie, z przodu i z tyłu, komorę główną zamykaną na suwak, do tego dwie huśtawki, które dodatkowo mnie zamykają? Wszystko może się we mnie zmieścić. – Głos stał się tak donośny, że musiałem uwierzyć, że nic mi się nie śni.
Zajrzałem do środka.
– Ale gdzie jest to wszystko?
– Co gdzie? – odburknął sakwojaż. – Wyskoczyłem z autobusu. Uderzyłem w ulicę i co było, to się ze mnie wysypało.
– Tego jeszcze nie grali, żeby torby skakały z autobusów – powiedziałem.
– Tylko nie torby! Nie po to całe życie tak ciężko zasuwam, żeby mnie teraz od jakichś toreb wyzywać! – Zdawało mi się, że zagięcia skóry zrobiły obrażoną minę.
– Przepraszam, sakwojaże. Nigdy nie widziałem wyskakujących z autobusów sakwojaży.
– Kiedyś musiał być ten pierwszy raz – odparł chłodno sakwojaż.
– No a co z rzeczami? – dopytywałem, sam nie wiem czemu, bo sprawa i tak była już dość niebywała.
– Skąd mam wiedzieć? Autobus odjechał, noc nastała, przyszli jacyś ludzie, pozbierali i wzięli ze sobą – padła odpowiedź.
– I tak cię tu zostawili?
– Nikt mnie nie zauważył. Przez przypadek taki jeden kopnął mnie w trawę przy chodniku.
– Nie wołałeś, żeby cię ze sobą zabrali?
– Przecież zaraz by mnie zapakowali i znowu się tułaj po świecie, znowu szukaj wiatru w polu albo jakiegoś kąta za szafą nie wiadomo gdzie. A ja nie chcę już nigdzie jeździć! Nigdzie! Chcę zostać tutaj, w Szklarskiej Porębie, zestarzeć się na strychu i zamienić w kufer. – Chyba spojrzał na mnie spośród skórzanych zagięć i nieśmiało uśmiechnął przez suwak. – Nie wywieziesz mnie stąd, co? – zapytał jakoś błagalnie.
– Ja? Nieee. – Machnąłem ręką. – Wolałbym nie przerobić cię przypadkiem na szkolny plecak – próbowałem uniknąć tłumaczenia się z podróży w czasie.
– Zwariowałeś? Plecak?! – huknęło z czeluści. – Mowy nie ma! Nie dożyję kufra. Przegniję starymi kanapkami, zaleją mnie atramentem, zrobią we mnie dziury jakimiś zapinkami i będę wycierać długie korytarze. Kiedyś poznałem pewien plecak. Właściciel, uczeń podstawówki, ciągle nosił go za jedno ramiączko. Zerwało się w toalecie, nad otwartym sedesem. Wyobrażasz sobie?! Nie każ mnie takim losem – zakwilił.
– Ależ nic podobnego! – Zrobiło mi się go żal. – Zobacz, ja mam zwykły worek, taki całkiem mi wystarcza. – Pokazałem mu moje zawiniątko ze szklaną kulą.
– Moje uszanowanie. – Sakwojaż nagle zgiął się w niby ukłonie. – Miło mi poznać. Nie chciałbym przeszkadzać, jednakowoż, proszę wybaczyć, takie okoliczności. – Sam ze sobą ścigał się w uprzejmościach.
Spojrzałem na mój worek. I jak babcię kocham, zdziwiłem się, że nic nie odpowiedział.
– No cóż, jakby to ująć, mam nadzieję, że… prawda… – Mój nowy znajomy czuł się chyba niezręcznie. – Oczywiście, tak więc, do widzenia panu – rzekł z cichą galanterią, po czym półszeptem zwrócił się do mnie: – Nie mam pojęcia, gdzie ty go zabierasz, kolego, ale ten worek potrzebuje odpocząć. Nawet nie ma siły na kurtuazyjną pogawędkę.
– Może i tak. – Oglądnąłem mój bagaż. – Zamierzam tu w mieście dłużej zabawić, to będzie miał okazję.
– A gdzie, jeśli można spytać – szanowny Łazigór – powtórzył moje imię, bo dopiero co mu się przedstawiłem – zamierza zabawić? – Jego głos stał się nagle o wiele przyjemniejszy. – Czy może nie w jednej z tych pięknych sudeckich chałup, otoczonych łąkami, pełnymi kwiecia? – W jego głosie znać było rozmarzenie.
– Bardzo prawdopodobne.
– A czy w związku z powyższym, nie mógłby mnie Łazigór zabrać do takiej chałupy i zostawić gdzieś na ciepłym strychu?
– Dlaczego tak ci zależy na byciu stryszanym kufrem?
– Bo kufry już nigdzie nie jeżdżą! – wybuchnął, nie wiem czy bardziej z żalu, czy złości.
– To chyba niezbyt dobrze. Jak to się mówi, podróże kształcą. Świat jest wielki i tylko czeka, żeby go odkryć.
– Bzdura! – raptownie zaprzeczył sakwojaż. – Świat na nic nie czeka. Niby w jaki sposób miałby to robić, co? Chyba mi nie wmówisz, że jakaś góra albo wodospad czekają, żeby je zdobyć. Równie dobrze sięgają nieba i przelewają wodę, kiedy nikogo tam nie ma. – Zmarszczki w cielęcej skórze zrobiły się bardzo głębokie.
– No, trudno zaprzeczyć. Ale ludzie czekają, by je zobaczyć.
– O, właśnie! I nieustannie się przemieszczać, jakby tuż za swoim płotem nie mieli czegoś, co warto zauważyć. Tymczasem kufer na nic nie czeka, wszystko ma w sobie! Jest zbyt ciężki na wszelkie podróże. Zalegają w nim stare fotografie, miłosne listy, bilety z kina, teatru, te kolejowe i autobusowe do miejsc, z których nie chciało się wracać. Można tam znaleźć wycinki z gazet, ulubione ubrania i czasem niekompletne, ale ukochane zabawki. Są też kamienie z gór i muszle znad morza. Pod pękatymi od suszonych liści pamiętnikami może trafi się jakiś zielnik, filiżanka od babci, przedarty banknot, którego drugą połowę ma dawno niewidziany przyjaciel. Są też mapy, i choć nieaktualne, to dokładnie opisujące drogę do śródleśnej łąki, na której pierwszy raz w życiu widziało się z bliska jelenia – jednym tchem wyrzucił z siebie sakwojaż. – Pomożesz mi?
Jakże bym mógł odmówić? Zabrałem sakwojaż do jednej z tych pięknych chat, o jakich wspominał. Chat, które same są jak pełne zakamarków kufry, wypchane pamiątkami i opowieściami jak bożonarodzeniowy piernik bakaliami. Od tamtej pory minęło już sporo czasu, a wiem, że mój przyjaciel ciągle tam stoi, wiodąc swe wymarzone życie kufra.
I muszę się wam się przyznać, że coraz lepiej go rozumiem. Moje wędrówki ze szklaną kulą nigdy nie wyszły poza Olbrzymy, siedzę w nich jak mój kufer na strychu i gotów jestem twierdzić, że największe skarby to te, które mamy najbliżej. Inna sprawa, że zacząłem też rozmawiać z moim workiem. Jeszcze się do mnie nie odezwał, ale, kto wie.