– Jak długo, proszę pana, trwają te łyżwy? – Wyczuwalne zniecierpliwienie w głosie starszej pani kazało mi podnieść na nią wzrok.
Jej błękitna chusta na szyi idealnie komponowała się z jasnym wełnianym płaszczem i błękitnym kapelusikiem, spod którego wystawały pewnie świeżo skręcone loki, siwe i sięgające linii uszu. Skórzane kozaki, tylko od ton ciemniejsze od płaszcza, o prostym kroju, ładnie podkreślającym szczupłe nogi, dodawały całemu zestawowi elegancji.
– Zwykle godzinę, ale jeśli dzieciaki jeżdżą dłużej, przymykam na to oko – odpowiedziałem, domyślając się o co pytała. – Niech się bawią. – I znowu zabrałem się do ostrzenia łyżew, którego to zajęcia podjąłem się pewnego razu na lodowisku w Karpaczu.
– Mój Boże. I tak panu lekko to mówić? Niech się bawią?! – ofukała mnie, wytrzeszczając szare oczy. – Przez takie, umówmy się, zabawy – rzekła wzgardliwym tonem – rosną nam potem niedołężni intelektualnie ludzie, z którymi o niczym zajmującym nie można pomówić. – Jej głośny oddech zdradzał wzburzenie. – Ale panu, jak mniemam, to zupełnie nie przeszkadza. Z takim zajęciem… – Podniesione brwi, ściągnięte usta i odwrócenie ode mnie wzroku mówiły same za siebie.
– Cześć babcia! – Zapiszczał albo i zatrzeszczał poddany procesowi mutacji głos z lodowiska. Należał może do trzynastoletniego chłopca w pomarańczowej czapce.
– Mówi się dzień dobry, babciu. Właściwa odmiana i dobór słów świadczą o kulturze osobistej, Piotrusiu. – Kobieta chwyciła podaną przez chłopca rękę, a ten wygramolił się z tafli.
– Pewnie – niepytany włączyłem się w rozmowę. – Podobnie jak jeżdżenie na łyżwach, raz idzie lewa, raz prawa.
– Słucham??? – Spoczęło na mnie pełne oburzenia spojrzenie starzej pani.
– Babcia… To znaczy, babciu, mogę jeszcze trochę? – Pytanie sprawiło, że sposobność, by mnie odpowiedzieć, natychmiast poszła w zapomnienie.
– Nie ma mowy, Piotrusiu. Dość zmarnowałeś dziś czasu. – Babcia chłopca zajęła się rozwiązywaniem supła w jego szaliku, którego jeden koniec dyndał prawie u kolan, drugi zaś sterczał przy policzku. – Ja rozumiem, że masz urodziny, ale pomysł, byś spędził je na lodowisku, uważam za kompletnie nietrafiony. No, ale ja się nie wtrącam. – Wreszcie udało jej się rozplątać supeł, po czym złożywszy szalik na pół, okoliła nim szyję chłopca, końcówki przekładając szykownie przez tak powstałą dziurkę. – Mam tu dla ciebie znacznie lepszy prezent. – Przyglądając się Piotrusiowi, sięgnęła do swej torby, której wcześniej nie zauważyłem. – Proszę. – Wyjęła z niej sporej wielkości zawiniątko. – To album o…
– Łyżwiarzach w Karkonoszach? Albo saneczkarzach? – Chłopiec wziął głębszy wdech, że aż słychać było bicie jego rozradowanego serca.
– O włoskiej sztuce renesansu, dziecko. Kiedy go przeczytasz, porozmawiamy, czego się na ten temat dowiedziałeś.
– Dziękuję, babcia, yyy, babciu. – Chłopiec przyjął prezent z udawanym uśmiechem. – Ciągle miał na sobie łyżwy i żeby na nich ustać, musiał nienaturalnie zginać nogi. Wyglądał trochę jak żyrafa, której kopyta, gdy patrzeć na nią od przodu, układają się w kształt litery X.
– Więc? – Pretensja w głosie starszej pani i jej podniesione brwi sprawiły, że chłopiec się zaczerwienił. – Nawet nie rozpakujesz?
Nie bardzo mógł to zrobić, więc samowolnie wziąłem od niego album, on zaś schylił się i zaczął ściągać łyżwy. Spostrzegłem, że na jego policzkach pojawiły się łzy.
– Pana, takie lektury, na pewno nie zainteresują. – Akcentując słowo „takie”, kobieta natychmiastowo odebrała mi książkę. – Dlatego, Piotrusiu – nachyliła się nad chłopcem – musimy zabrać się za twoje porządne wykształcenie, żebyś potem nie musiał wykonywać zajęć, do których trzeba wkładać na siebie jakieś odblaskowe kamizelki.
– Ach, gdybyż wykształcenie człowieka zależało od odzieży… – Westchnąwszy poprawiłem moją jaskrawozieloną kamizelkę.
– To co? – żachnęła się starsza pani, strzepując ze swego płaszcza niewidzialne paproszki.
– To elegancko ubrany człowiek nie doprowadzałby drugiego do płaczu. – Głową wskazałem na chłopca.
– Ach, ściągnijże wreszcie to żelastwo. – Zauważywszy, że Piotruś płacze, pociągnęła go raptownie za ramię.
Trudno powiedzieć, czy bardziej była zła na niego, że się guzdrał, czy na mnie, żem się do niej odezwał. Skłonny jestem przypuszczać, że jednak to drugie.
Następnego dnia Piotruś znowu pojawił się na lodowisku. Przyszedł jednak wcześniej niż zwykle i ganiał po lodzie prawie do upadłego. Najpierw z kolegami udawali grę w hokeja, potem sam rozpędzał się i sunął raz przodem, raz tyłem, a zmiana z jednego sposobu jazdy na drugi przychodziła mu z mistrzowską łatwością.
– Naostrzy mi pan? Coś słabo wychodzi mi dzisiaj obracanie. – Przystanął obok zdyszany jak koń wyścigowy, a szalik znowu sięgał mu kolan. – Chciałem trochę dłużej poćwiczyć, zanim babcia po mnie przyjdzie.
– Da się zrobić. – Kiwnąłem, żeby zdjął łyżwy. – Świetnie dziś jeździsz. Szykujesz się na jakieś zawody?
– Ja? Tak! – Oczy aż mu się zaświeciły. – A właściwie to nie. – Momentalnie spuścił nos na kwintę. – To znaczy chciałbym, ale nie mogę. Chyba że przeczytam album, co go dostałem od babci. Powiedziała mi, że to jest ulti…, ultimatemu.
– Ultimatum, warunek. – Mrugnąłem do niego okiem.
– Yhm. – Przytaknął.
– I co, czytałeś?
– Mało. Nic z tego nie rozumiem.
– On też nie rozumiał.
– Kto?
– A taki jeden. – Mój pilnik zaczął szorować po płozach.
Doprowadzenie Piotrusiowych łyżew do pożądanego stanu zajęło mi może z pół godziny. Trochę sobie przez ten czas pogadaliśmy. Nawet nie zdążył ich ponownie założyć, gdy nadeszła babcia.
– Całe szczęście, chłopcze, że znowu nie każesz mi na siebie czekać. – Pamiętaj, należy szanować czas. Nie tylko swój, ale i cudzy! – Mentorski ton był tak samo przyjemny jak dźwięk widelca przeciąganego po szybie.
– Dzień dobry, pani. – Przywitałem się, choć rozmyślnie na mnie nie spojrzała. Ukłoniła się tylko i wydłużając szyję jak gęś jęła strofować chłopca:
– Jak ty znowu wyglądasz? Co do za węzeł na szyi? Gdzie jest twoja czapka? Kurtka nie pasuje do spodni. Dlaczego ty masz ocieplacze? Ciepło jest dzisiaj. Kto cię tak ubrał? Co to za pomysł z tymi głupimi łyżwami? – I tak dalej w tym stylu. Wreszcie, gdy Piotruś po wszystkich niezbędnych poprawkach, nabrał jej zdaniem odpowiedniej prezencji, chwyciwszy go za ramiona, zapytała: – No i czego dowiedziałeś się o sztuce włoskiego renesansu?
– Ach babcia! – Podskoczył chłopiec. – Mnie się ta sztuka strasznie podoba! Bo wyobraź sobie, był kiedyś taki pan Alberti, co mimo że nie znał się na budowaniu, to znaczy nie rozumiał takich różnych trudnych rzeczy w konstrukcjach, to był jednym z najlepszych włoskich architektów. Nooo. – Potakiwał sam sobie. – I taki kościół we Florencji wystawił, że do dzisiaj co jeden go widzi, to woła Santa Maria Novella bella!
Twarz starszej pani przybrała ptasi wyraz. Następujące jedno po drugim mrugnięcia zdradzały oszołomienie.
– Już ci mówiłam, że coś nie może się strasznie podobać, tylko jeśli już, to szalenie nieopisanie, bardzo… – Nie dokończyła, gdy wnuk wszedł jej w słowo.
– No i ten Alberti strasznie lubił takiego pana Filipa Brunelleschi, który był od niego starszy i gdy pan Alberti był mały, to tamten już wiele rzeczy zdążył zbudować. A z zawodu był złotnikiem, babcia! To znaczy, robił kolczyki i takie tam, może coś większego. W każdym mąć razie… – Piotruś gnał w swej opowieści niczym hokejowy krążek po lodzie.
– Bądź, w każdym bądź razie. – Babcia zmarszczyła brwi, nie dowierzając w to, co słyszy.
– Możemy powiedzieć, że ten pan Filip, chociaż dzisiaj byłby strasznie stary, to do dzisiaj jest bardzo znany. A wszystko przez pewnego błazna.
– Błazna?
– Miał na imię Rigoletto, babcia. – Chłopiec przełykał ślinę, jakby chciał nie spóźnić się z wypowiedzeniem tego, co już słyszał we własnej głowie. – Był garbaty i nikt go nie lubił, bo wszystkim strasznie dokuczał. Gdy się dowiedział, że jego piękna córka zakochała się w księciu, zaczął dokuczać nawet i jemu, a był u niego na służbie. Wszystko źle się skończyło, bo córka zginęła potem za księcia i temu błaznowi serce pękło.
– Dobrze, dobrze, mój drogi, ale co to ma wspólnego ze sztuką renesansu? – Starsza pani zaczęła nerwowo przekładać torebkę z jednego zagięcia łokcia w drugie.
– No bo to wszystko działo się w Mantui, gdzie pan Filip zbudował fortyfikacje, babcia! W ich murach inny włoski pan – Giuseppe Verdi, który też byłby dzisiaj okrutnie stary, ale nie aż tak jak ten Filip – wyobraził sobie całą tę historię z błaznem i napisał muzykę do opery. Chociaż właściwie to wyprzedził go taki pisarz z Paryża, co napisał książkę o tym, jak król się bawi. No a temu Verdiemu ona się spodobała i po jej lekturze wymyślił sobie w Mantui tego Rigoletta.
Nastała chwila milczenia. Piotrkowe poliki płonęły. Najwidoczniej w tych wszystkich zawiłościach kto, z kim, co i kiedy czuł się jak ryba w wodzie. Zarzucił łyżwy na plecy i wyglądało, że za chwilę sam wybierze się do tej Mantui albo Florencji i posprawdza te wszystkie kościoły i fortyfikacje. Babcia zaś, stojąc ze skrzyżowanymi na piersi dłońmi kciukiem jednej gładziła drugą. Widocznie się nad czymś zastanawiała.
– Widzę, Piotrusiu, że album bardzo ci się spodobał.
– Album? – Chłopiec zrobił wielkie oczy. – Nooo – zaczął zerkać w moją stronę – tak! – wykrzyknął z całą pewnością.
– A co najbardziej ci się spodobało?
– Rozmowa z panem Łazigórem! – odpowiedział dumnie Piotruś.
Trzeba było zobaczyć wtedy minę starszej pani. Jej pokryte delikatnym różem policzki zbladły, oczy wydłużyły się jakby je większa od ziemskiej grawitacja ciągnęła, a skórzana torebka samoistnie zjechała z przegubu opuszczonej ręki.
Wzruszyłem tylko ramionami i powiedziałem:
– Chi ben comincia è già a metà dell’opera. – Co znaczy Dobry początek, to połowa sukcesu. Kto wie, może i dla babci Piotrusia?