– A mój tata to wchodzi tak wysoko, że mama mówi, że strach na niego patrzeć. Nooo. – Dziewczynka, która sięgała mi do pasa, z warkoczykami, które sterczały jej spod za dużego słomkowego kapelusza, zagadnęła mnie znienacka, gdy czytałem napisy na Kamieniu Everestu w Karpaczu. – Ja też się wtedy trochę boję. Naprawdę! – Kiwała głową, trzymając się za kapelusz. Inaczej niechybnie by jej spadł. – Ale tata zawsze ma liny i worek z narzędziami. Nie wolno mi nic z tego worka wyciągać. Kiedyś tata mi wszystko pokazał, ale miało takie dziwne nazwy, że zapomniałam. – Zaczęła nawijać jeden z warkoczy na palec. Jej mina zdradzała mieszankę zawstydzenia i chęci zwrócenia na siebie uwagi. Musiała wiedzieć, że ją ma, gdy przykucnąłem, żeby się jej lepiej przyjrzeć. – Bo mój tata, proszę pana, wchodzi tak wysoko, o tak! – Stanęła na palcach, wyciągając do góry ręce i wtedy kapelusz zsunął jej się prawie na oczy. – I te narzędzia są mu potrzebne. – Poprawiła nakrycie głowy. – Inaczej wszystko mogłoby, no ten, szlag trafić – powiedziała jakoś niepewnie, najpierw przełykając ślinę. Chyba nie do końca rozumiała znaczenie użytych słów, wydawała się jednak dobrze znać kontekst, w jakim zwykle padały. – Czasem mu pomagam. Robię mu herbatę z sokiem. Do bidonu. Mój tata lubi herbatę z sokiem. Ja nie lubię herbaty, wolę sok. Ale tata ma taki fajny bidon – zielony – mówię panu, taki zielony, że aż świeci! To jest bidon taty. – Wzięła się pod boki, jakby za chwilę miała zacząć tańczyć, a wtedy kapelusz znowu się zsunął. – Ja mam swój, niebieski, to tata robi mi do niego sok. Z marchewki, jabłek, buraków i selera. Ja nie lubię selera, ale tata mówi, że jest zdrowy. – Podniosła kapelusz, a wtedy zauważyłem na skórze jej czoła małe ogrągławe wgłębienia. – A pan lubi seler? – Za nic nie chciałem jej przerywać, więc tylko przecząco pokręciłem głową. – No właśnie, seler smakuje jak szyba albo nie wiem no, kurz z marchewki? Pan myśli, że ja dodaję go tacie do herbaty? – zapytała nagle i zaraz zawołała: Nieee! – Kilkakrotnie tupnęła, a ja przytakując, zrobiłem tylko wielkie oczy. – Dolewam mu soku z malin. Wie pan, takiego słodkiego. Zbieramy je razem w lesie, bardzo ładnie pachną. – Mój tata zawsze zbiera najwięcej, a ja najwięcej zjadam. Mama mówi, że na trzy krzaki, jeden jest taty, a dwa moje. 

Był środek dnia. Koniec lata. Słońce wciąż prażyło, ale dziewczynce nie mogło specjalnie doskwierać. Jej za duży słomkowy kapelusz skutecznie zacieniał twarz i odsłonięte w kwiecistej sukience ramiona. Uśmiechnęła się do mnie, może dlatego że jej nie przerywałem, mogła więc swobodnie ciągnąć dalej. 

– Mój tata mówi, że po herbacie z sokiem ma więcej siły. Dlatego może wchodzić tak wysoko. Obiecał, że już niedługo mnie tam zabierze. Na wszelki wypadek weźmiemy nawet liny i worek z narzędziami. Nie mogę się doczekać. Strasznie bym chciała wszystko z góry oglądać. Z mojego pokoju na piętrze widać inaczej niż z sypialni rodziców na dole. A co dopiero z takiego wysoka! Jaaa cieeee!!! – zawołała cieniutkim głosikiem. – A pan by tak chciał? Nie boi się pan? Mi się zdaje, że tam może mocno wiać. Mój tata zabierze mnie tam, jak sprawdzi, że wszystko gra i nic mi się nie stanie. Najpierw musi chodzić sam. Trochę mi smutno, bo przez to nieraz długo nie ma go w domu. Ostatnio mogłam na niego patrzeć z dołu, ale głowa mnie od tego rozbolała. Przyjemniej jest patrzeć z góry niż do góry. Jak pan myśli? – Nagle zamilkła, bo od machania głową spod jej kapelusza wypadł… fistaszek. 

Najpierw jeden, potem drugi, wreszcie kapelusz osadził się na jej nosie i mimo że ostrożnie go podniosła, spod taśmy okalającej od wewnątrz jego koronę zaczęły wysypywać się orzeszki. Teraz dopiero skojarzyłem, skąd wzięły się wgłębienia na czole dziewczynki. 

Czerwona jak dojrzały mak, schowała kapelusz za siebie. Przygryzając dolną wargę, zaczęła rozglądać się nieobecnym wzrokiem, kręcąc przy tym biodrami, a ja zająłem się zbieraniem orzeszków. Nie chciałem, żeby zorientowała się, że powstrzymuję się od śmiechu. Sytuacja była poważna. 

– To kapelusz taty. Jest trochę za duży. Żeby się trzymał. No, wie pan. – Tłumacząc się, tym razem nawijała na palec koniec sukienki.

Pomysł pomniejszania kapelusza za pomocą fistaszków zbierał właśnie zabawne owoce, ale był tak nie wiadomo skąd wzięty, że wydał mi się po prostu genialny. Świadczył o wielkiej wyobraźni dziewczynki. 

– Tata pozwala mi go nosić – teraz sam wtykałem jej fistaszki za taśmę – bo mój gdzieś zgubiłam. I tak wolę ten taty, bo nie ma kokardy, która drapała mnie w szyję. Dziękuję. – Wzięła ode mnie kapelusz i znowu wsadziła sobie na głowę. Wtedy Jej zawstydzenie minęło jak od dotknięcia czarodziejską różdżką. – Powiedziałam tacie, że jak mnie zabierze na górę, to pójdę w jego kapeluszu. Tam będzie trochę bliżej słońca, to mnie tak nie opali. Tata mówi, że opalanie nie jest dobre. I ja się z nim zgadzam, proszę pana. W zeszłym roku byliśmy na plaży i potem bardzo piekła mnie skóra. Był pan kiedyś na plaży? Mi się tam bardzo podoba. Mój tata puszcza tam ze mną latawce, chodzimy na lody, kąpiemy się i gramy w piłkę. Czasem się zastanawiam, co jest lepsze, góry czy morze? Jak pan myśli? Bo tata pytał mnie, gdzie bym chciała spędzić następne wakacje. Ale ja mu jeszcze nie powiedziałam. – Jej badawcze rozglądanie, którym przerwała swoją opowieść wyglądało, jakby poszukiwała wokół nas kogoś, kto za nic nie mógł usłyszeć tego, co chodziło jej po głowie. Wtem zbliżyła swoją twarzyczkę do mojego ucha i wyszeptała: – Ja bym chciała spędzić je tam, wysoko! I żeby tata pokazał mi stamtąd cały świat! – Odsunęła się, obiema rękami przytrzymując kapelusz na głowie. 

Poczułem, że teraz kolej na mnie i muszę się wreszcie odezwać. Zwłaszcza że od pewnego czasu narastał we mnie niepokój. Co to musiał być za facet z jej ojca, że obiecał takiej małej dziewczynce wspólne zdobycie górskiego szczytu? I to z linami i całym sprzętem alpinistycznym. Albo wariat albo rozpalił w tej małej nadzieję, której przecież nie sposób spełnić. 

– A jak nazywa się góra, na którą tata cię zabierze?

– Góra? – Zmarszczone brwi dziewczynki wyrażały najwyższe zdziwienie. – My nie idziemy na żadną górę. 

– Nie? – Grunt osunął mi się spod nóg. – To gdzie twój tata się wspina?

– Na drzewo w ogrodzie! Całe wakacje buduje mi tam domek! Taki z balkonem i kręconymi wokół drzewa schodkami! Wie pan, jaki śliczny? Nawet ładniejszy niż ten, co kiedyś pokazałam mu w gazecie. – Na jej twarzy malował się zachwyt, który przewyższał chyba wszystkie ośmiotysięczniki razem wzięte. 

– Twój tata to prawdziwy górski zdobywca – powiedziałem z uznaniem, speszony własnymi podejrzeniami. – Powinien mieć na tym skwerze swoją tabliczkę. 

– Tak? – Oczy dziewczynki zaświeciły się jak sto żarówek. – Tata mówi, że tutaj mają tabliczki no ci, hima…, himaliści. No wie pan, ci co tak daleko i wysoko chodzą. – Zdała mi się zniecierpliwiona, przekręcone słowo gdzieś zniknęło, najbardziej zajmowała ją tabliczka dla taty. 

– Oczywiście, że tak! Twój tata zdobył twój zachwyt, uśmiech, uwagę. Nie ma większej góry niż coś takiego. Nie ten zdobywa góry, kto na nie wchodzi, ale ten, kto z czasu z drugim człowiekiem czyni wielką przygodę. 

Dziewczynka nabrała raptownie powietrza, aż jej roziskrzone oczy stały się leciutko szkliste.

– Tata!!! – I pobiegła niczym wystrzelona z procy. – Tata!!! – Zatrzymała się obok mężczyzny średniego wzrostu, raczej krępego, z resztką ciemnych włosów na głowie. Siedział na ławce przy skwerze, wesoło rozmawiając z jakąś kobietą, pewnie mamą dziewuszki. – Ten pan – dyszała mała – powiedział – ledwo mogła złapać oddech – że ty jesteś – największym na świecie himalistą!!!