Znacie to uczucie, gdy jesteście w dobrze znanym sobie miejscu, które nagle wydaje wam się obce i nie możecie się w nim odnaleźć? Wszystko wygląda inaczej i jest jakby… poprzestawiane?

Otóż dawno temu byłem w Bukowcu doręczycielem. Wieś nazywała się wtedy Buchwald, a ja chodziłem z domu do domu, nosząc listy i inne przesyłki. Lubiłem to zajęcie nie tylko dlatego, że tu i tam dostałem od czekających na pocztę gospodarzy jakiś smakołyk, ale ponieważ do woli mogłem wędrować po tej pięknej wsi i jej najbliższej okolicy, a jeszcze mi za to płacono. 

Chciał nie chciał, mój wehikuł czasu sprawił, że zniknąłem z Bukowca, zanim jeszcze zdążyłem donieść ostatni danego dnia list. I tak pojawiłem się we wsi znowu, tylko że 200 lat później, a list ów ciągle był ze mną. Wiedziałem, gdzie znajdowało się miejsce, w które miałem go dostarczyć, i choć nie było najmniejszej szansy, bym – skoro minęło 200 lat – zastał adresatkę, niejaką Sophie, postanowiłem, że może podaruję go nowym gospodarzom domu, o ile jeszcze stał.  

Szedłem przez góry od strony Gruszkowa, ale coś nie mogłem się w drodze połapać. Domy – myślałem – mogą się dość szybko zmieniać, ale lasy, góry, łąki czy rzeki? Przecież nie zmieniają nagle swego położenia. Tym niemniej ciągle się gubiłem, lecz kiedym wreszcie dotarł na miejsce, stał tam dom stary, zdaje się, że przebudowywany ze sto razy, bo każde okno miał – jak to się mówi – z innej parafii. 

– Dzień dobry, panie gospodarzu – zagadnąłem jegomościa przy płocie. – Szukam, wie pan, no… Mam list, wprawdzie stary, zaadresowany tutaj, ale… – Wyjąłem pożółkłą i brudną kopertę, nie bardzo wiedząc, jak się wytłumaczyć. 

– Ooo! Pan ma jakieś stare zdjęcia naszej chałupy? Byli już u nas tacy kilka razy. – Kiwał głową. – W muzeum koło pałacu też można je zobaczyć.

– Nie wydaje mi się, że to zdjęcia. Koperta jest zbyt miękka. Ale pomyślałem, że nowi gospodarze chcieliby zatrzymać. – Podałem mu list.

– Czemu nie. – Wziął go i zaraz otworzył. – Eee. – Machnął ręką. – Nie znam niemieckiego. Jak pan zna, proszę tłumaczyć. 

No i przetłumaczyłem:

Moja Droga Sophie! 

Wiesz, że pierwszą rzeczą, jaka przychodzi mi do głowy, gdy myślę o naszym domu w Bukowcu, jest widok za płotem? Ten od strony lasu, gdzie strzeliste buki ścigają się na wysokość z modrzewiami, gdzie potężne dęby i jesiony sprawiają, że zwłaszcza jesień wydaje się najpiękniejszą porą roku. W wyobraźni słyszę też gwar ptaków na wiosnę, największy za rzeką i nad mokradłami w stronę Gruszkowa, gdzieśmy nie raz podglądali z ukrycia rodzinę czarnych bocianów.

Tutaj w mieście wszystko wydaje mi się takie szare i smutne. A jeszcze ta zima. Śniegu nasypało tylko do kolan, to i na sankach ledwo można sobie pojeździć. Zresztą ciotki, u których mieszkam, nie bardzo są skore do zabaw na śniegu. Boją się, że się zaziębię i doktora będą musiały wołać. A mnie jest nudno tak w domu siedzieć. Szkoła, do której mnie tu posłano, wcale mnie nie cieszy. Sto razy ciekawiej było zbierać z Tobą kwiaty na łące, co ją z naszego pokoju widać albo razem łowić w rzece pstrągi. Pamiętasz tego, cośmy go w zeszłym roku złapali? Ale sztuka! 

Twój znękany z tęsknoty brat Emil. 

Berlin, styczeń roku 1822.

– Zgadza się – mruknął po chwili zamyślenia chłop. 

– Ano zgadza – przytaknąłem, bo list opisywał okolicę dokładnie taką, jaką ją z dawna zapamiętałem. 

– No tam ma pan ten las. – Gospodarz wskazał na świerkową przecinkę, która pod koniec mej marszruty kompletnie zbiła mnie z tropu. 

Byłem pewien, że facet sobie żartuje. Nie mógł przecież kilku wątłych świerczyn, sadzonych jak od linijki, pośród których nie było żadnych rosłych buków, jesionów ani dębów, nazywać „lasem”.

– Tam za łąką – wyciągnął rękę w kierunku spalonej słońcem połaci ziemi, gdzie nawet jedna pszczoła nie miałaby na czym przysiąść – jest rzeka. 

Tym razem wytrzeszczyłem na niego oczy.

– Tam nie ma rzeki. Właśnie szedłem od Gruszkowa.

– No toż musiał pan przekroczyć Łupię – upierał się chłop. 

– Ten ciurek??? Przecie tam więcej piachu niż wody. – Kiwnąłem w tamtą stronę. 

– A mokradła… to ja nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Może tam o, gdzie krowy się pasą. – Pokazał w oddali, ale i tam przechodziłem i co do mokradeł to jedyne, jakie tam były, to chyba z krowich placków. 

Jeszcze raz cicho przeczytałem list. Adres musiał się zgadzać. To była ulica wiodąca od skrzyżowania przy kościele na południe, a dom stał jakiś kilometr w górę od kamiennego krzyża. Jeszcze raz przyjrzałem się gospodarzowi. Wyglądał na takiego, który mówi poważnie. Przez chwilę nerwowo przenosiłem wzrok z kartki na niego i z powrotem. 

– Zgadza się – szepnąłem w końcu. 

– No widzi pan? Mówiłem! – zawołał dobrodusznym głosem, sądząc chyba, że prawimy o tym samym. 

Tymczasem ja myślałem o tym, co by tu zrobić, żeby taką opowieść, niechby nawet krótką, jak ten list, ale pisaną od serca, z przejęciem wziętym z doświadczenia… znowu uczynić prawdziwą? Co by tu zrobić, żeby wydrzeć z kartek ukwiecone łąki, pełne ryb rzeki, gwarne od życia lasy i przenieść je do prawdziwego świata? Przecież nawet najpiękniejsza o miejscu opowieść nie zastąpi jego samego…

No, zgadza się czy nie?