Żył raz w Karpaczu golibroda, którego wszyscy nie tylko pod Śnieżką, ale i w jej okolicy znali i bardzo lubili. Wesół na co dzień, nigdy nie odmawiał swym klientom krotochwili. A że robotę swą wykonywał solidnie, ceny zaś – w porównaniu do takiej Jeleniej Góry – miał niewysokie, panowie strzygli się i golili u niego chętnie, nie raz przyprowadzając do zakładu swych znajomych, którzy przyjechali w Karkonosze w odwiedziny. 

Nie zdziwił się więc nasz golibroda, gdy któregoś razu zajrzał do niego klient zupełnie nowy. Ubrany z wielkomiejska, w filcowym kapeluszu z szerokim rondem na głowie, w długim, jasnym prochowcu i z wytwornym szalem na szyi, zrobionym z jedwabiu malowanego w żółte gwiazdy, ukłonił się lekko właścicielowi zakładu i mężczyznom, którzy jako ostatni opuszczali tego dnia przybytek golibrody. 

Lat miał ów jegomość może ze czterdzieści, trzymał się prosto, a twarz jego nie wyrażała zupełnie niczego. Rzekłbyś kartka papieru albo niezapisana, albo tak było na niej nagryzmolone, że nie sposób się było czegokolwiek doczytać. Tym niemniej ów człowiek zaproponował naszemu golibrodzie interes. Otóż następnego dnia chciał strzyc i golić klientów – a to wedle najnowszych mód, które znane mu były z wielkiego świata. Jeśli liczba panów, którym owe fryzury i ułożenia zarostów będą się podobały, przewyższy liczbę zadowolonych tego dnia klientów golibrody, jegomość przejmie zakład i wprowadzi w nim własne porządki. Jeśli stanie się na odwrót, obecny właściciel zakładu stanie się pracodawcą nowinkarza, nadto nie będzie mu musiał za wykonaną robotę płacić.

Bardzo rozbawiła ta propozycja naszego golarza, gdyż pewien był całkowicie, że nikomu bardziej nie spodoba się strzyżenie wielkiego pana. Z doświadczenia wiedział, że nie tylko o samą pracę nożyczek i brzytwy idzie, ale i o wesołą rozmowę, nadto zaufanie, którym był powszechnie darzony. A w przypadku brzytwy, którą na gardle tego i owego się trzyma, to przecie nadzwyczaj ważne! Poza tym, któż chciałby ryzykować pracą wykonywaną za darmo? Zgodził się więc od razu, uznając taki kontrakcik za najprzedniejszy kawał.  

Następnego dnia jednak nie zawitał do zakładu żaden ze znanych golarzowi klientów. O dziwo, wszyscy byli nowi, a każdy tylko podkreślał, jak mu się wielkomiejski szyk na głowie i brodzie po strzyżeniu podoba i narzekał na staromodne właściciela salonu cięcia. Pod wieczór okazało się, że nie było nikogo, kto byłby zadowolony z usług golibrody. Wszelkie pochwały zebrał zaś nowo przybyły elegancik.

– Ależ nie kłopocz się, miły panie! – rzekł do już byłego właściciela zakładu, gdy ten strapiony gorzej od krowy na łące, której na zimny wieczór nikt do obory nie spędził, chwyciwszy się za głowę, począł lamentować. – Możesz u mnie zostać i dalej na siebie pracować. 

Szybko jednak okazało się, że na cokolwiek niegodziwych warunkach. Nie dość bowiem, że salon otwarty był do późnych godzin wieczornych, a nie jak wcześniej do popołudnia, to jeszcze wypłata dla golibrody – którą jegomość z dziwną twarzą wypłacał mu nie zawsze w terminie – ledwo starczała na utrzymanie rodziny, co kiedyś było nie do pomyślenia. Bo choć nasz golarz – jak wiemy – cen wysokich nie miał, to jednak zarabiał tyle, że o chleb dla siebie, żony i dziatek nie musiał się martwić. Teraz odwrotnie. Zmęczony okrutnie wracał do domu niewiele co mogąc do garnka włożyć. Popadł więc w długi, zmarniał i smętny się zrobił niby cień a nie kawał chłopa, którym był niegdyś. 

Pewnego razu, gdy nowy właściciel, wymawiając się spadającą liczbą chętnych do strzyżenia, wyrzucił go z pracy, golibroda, by duszę swą z żalu wyczyścić, poszedł w góry i łzy prawdziwe w ukryciu przed żoną i dziećmi ronił. Rozpacz go bowiem brała na spraw obrót, który mu żywot tak boleśnie pogmatwał. Płakał więc gromko, a nie masz w górach niczego, co by nie miało oczu do patrzenia i uszu do słyszenia. Tak więc nie minęło wcale sporo czasu, jak do zakładu nowego właściciela kudłacz wielki jak drzewo zawitał. 

– Ciężko mi z taką brodą latem po tym świecie chodzić – rzekł od wejścia. – Ogólże mnie, bym trochę odetchnął. – I rozsiadł się wygodnie na fryzjerskim fotelu.

Barbierz chyżo zabrał się do roboty, upatrując w niej dla siebie sporego zysku. Wszelako, choć pracował dzielnie, zdawało mu się, że co zgolił, natychmiast odrastało. Gdy wreszcie pod wieczór uporał się nieco z niesfornymi włosiskami, które prędzej druty niż ludzki zarost przypominały, ledwo trzymał się na nogach, a przez cały dzień zdołał przyjąć tylko tego jednego klienta. 

Następnego dnia ten sam wielkolud zawitał do niego z wąsem tak wielkim, jakby go nigdy żadne nożyczki nie oglądały. Co strzygacz nimi przyciął, natychmiast robiło się długie, może nawet jeszcze dłuższe niż wówczas, gdy dryblas wszedł do salonu. Gwiazdy na niebie się ukazały, gdy właściciel skończył swą robotę, lecz – co tu dużo mówić – z marnym efektem. 

– Czymże to traktujecie swój zarost, panie? – odważył się w końcu zapytać, wszak złość go brała, że tyle nożyczek na jednym delikwencie stępił. 

– Ano tym, co w górach znajdę. Źródlaną wodą, grzebieniem z wiatru, jagodami, co ich sok po mej brodzie spływa – padła dziwna odpowiedź. – Bywa jednak – naraz utkwił spojrzenie we fryzjerze, a ten mógłby przysiąc, że dojrzał w nim burzę, co piorunami dzikimi iskrzyła – zarost mój rośnie z powodu alergii. – Wyszczerzył wielkie zębiska i pochylił się ku fryzjerowi. – Uczulenie mam. Na chciwość i fałsz, od których włosy mi się wszędzie jeżą. – Opadł na fotel i zaczął przeglądać się w lustrze. – Czy mi przejdzie, to się jeszcze okaże – rzekł, gładząc się po brodzie.

Fryzjerowi jednak wcale lżej na sercu od tych słów się nie zrobiło. 

Kolejnego dnia znowu nawiedził go ów klient, który prędzej w rozmiarach pałacowego kredensu się prezentował niż człowieka. Tym razem włosiska na jego głowie prawie uniemożliwiały mu widzenie. Kotłowały się na niej niczym bocianie gniazdo. Długie prawie do ziemi, twarde, że mogłyby bele z lasu wyciągać i rude jak najprawdziwsza miedź. 

Nasz fryzjer robił co mógł, by je nieco przykrócić, a napocił się przy tym i nasiłował, że aż żal było na jego czerwoną z wysiłku twarz poglądać. Zdaje się nawet, że pierwszy raz, odkąd przybył w Olbrzymy, w ogóle nabrała jakiegoś wyrazu. Głównie przerażenia, bo strach zaczął w nim budzić rudzielec o posturze góry. 

Nie pamiętał nawet fryzjerzyna, jak zasnął wycieńczony i to na podłodze swego zakładu, gdy z samego rana usłyszał znajomy głos:

– Igraszek ci się zachciało, ty postrzygaczu owiec! – zabulgotało wśród włosów, które wypełniły prawie cały salonik, a należały do olbrzyma, którego wąsiska, broda i kudły na głowie zmieszały się razem, tworząc jeden wielki kołtun, z którego dochodziło wołanie. – Albo mnie teraz w mig ostrzyżesz – i to w ramach reklamacji, bo nie zamierzam ci płacić – albo do końca swych dni będziesz mnie tu oglądać! – zaryczało w rudziźnie, że aż ciarki fryzjera przeszły, gorsze niżby go czerwone mrówki oblazły i wszystkie naraz zaczęły kąsać. – A nikt inny już do ciebie nie przyjdzie! Nawet te typki, coś je niegdyś opłacił, żeby dawnemu golibrodzie wprost kłamali, że im się stara moda już nie podoba – zadudniło i wielkolud wpadł w fotel, jakby kamienna lawina weń huknęła. 

Skąd wiedział o typkach, nowy golarz nie miał pojęcia, próżno jednak miałby teraz szukać odpowiedzi. Drżącymi rękoma zabrał się do pracy, ale – jak i w dniach poprzednich – nie szło mu najlepiej, więc na wieczór zdołał tylko jedno oko olbrzymowi odsłonić. 

– Yhrmmm – zaburczał kosmaty jegomość, że aż się pościnane kudły w zakładzie podniosły, niby ktoś w kupę siana z całej siły cepem walnął. – Jutro będziesz poprawiać – dodał i nie płacąc, wyszedł. 

Fryzjer tymczasem w te pędy zaczął się pakować, co nie było wcale takie łatwe, bo nawet na strychu znajdował zalegające wszystko, druciane włosy rosłego wiewióra. Cóż go jednak za zdziwienie wzięło, gdy opuściwszy wreszcie podstępem zdobyty salonik, choć biegł w dół, udręczył członki, jakby się wspinał na górę, do tego jeszcze, gdy zdało mu się, że jest u jej szczytu, zamknął za sobą drzwi zakładu, z którego przecież był wyszedł! 

Jeśli nie lądem, to wodą – umyślił więc sobie przy którejś z kolejnych prób, gdy udało mu się dojść aż do Dzikiego Wodospadu. Z nadzieją zanurzył się w wodzie, lecz zanim jeszcze zdołał dopłynąć z nurtem do marmitu, wypadł na brzeg i już leżał pod swym fryzjerskim fotelem!

Świtało, gdy przemoknięty, wygłodniały i zziębnięty fryzjer, w niczym już nieprzypominający dawnego elegancika – podczas prób ucieczki pogubił bowiem swe wytworne przyodzienie – resztkami sił minął schronisko Wąsy Rübezahla. Gdy przeczytał szyld, przełknął głośno ślinę, chcąc w ten sposób lęk, co mu głowę rozsadzał zagasić. Wspiął się na skocznię Orlinek, założył narty, które znalazł na jej szczycie, popędził w dół i choć bał się wysokości gorzej niż ognia – skoczył. Miał bowiem nadzieję, że tak daleko wyląduje, że przeklętego zakładu wraz z jego nieznośnym klientem nigdy więcej nie będzie musiał oglądać. 

No i co z tego, kiedy zakończył skok wprost przed jednym z luster we wnętrzu swego zakładziku! Jakby tego było mało, na fotelu siedział już zwichrzony jak jeżynowy chruśniak olbrzym co się zowie. 

Opowiadają, że w tamtej chwili twarz fryzjera z bladej i pozbawionej wyrazu przemieniła się w coś na kształt zmiętego papieru, którego ilość zmarszczek kwalifikuje go bardziej do bycia starą i spleśniałą śliwką. Zdawało się, że wszystko w tej twarzy opadło, przemieszczając się nadto w całkiem niezrozumiałych kierunkach. Przykładowo jedno oko znalazło się tam, gdzie normalnie jest broda, drugie zaś przesunęło do krawędzi nosa. Brew skłaniała się do ucha, ono zaś wisiało przy ustach. I mimo tych peregrynacji w układzie facjaty, stał nasz fryzjerzyna odrętwiały wielce, tak że ani słowa nie mógł z siebie wydusić. 

Wreszcie odwrócił się, niepewnie podniósł rękę do klamki prowadzących ku wyjściu drzwi, a wtedy rudzielec tylko weń dmuchnął, jakby komara chciał przegonić. Wtedy oszust wyleciał w powietrze niczym z procy. Mówią, że trafił aż na drugi skraj Śląska, do krainy, gdzie płasko jest jak na stole i nic nie przypomina w niej Olbrzymów. Tylko fryzjerem już tam być nie chciał i dziada proszalnego karierę wybrał. 

A stary golibroda? No cóż. Wrócił do swego zakładziku i znowu zaczął strzyc jak niegdyś. I jakoś nie miał okazji mocować się tam z włosami potężnego wąsacza.

Dawno to już było. Tak dawno, że dziś nikt tego zakładu, co gdzieś w miejscu anomalii grawitacji w Karpaczu stał, nie pamięta.