– Miejscowość ładna, ale ogólnie nie dla mnie – sylabizując każde słowo, tak żeby każdy wokół usłyszał, powiedział jasnowłosy młodzian, jeden z uczestników prowadzonej przeze mnie wycieczki. – Domy są stare i nie ma tu co robić – dodał, klikając w swoim telefonie. – Wszędzie las, a drzewa już widziałem.
– Co tam pomrukujesz, Andrzeju? – Moje pytanie miało w zamiarze nie tyle wymuszenie na chłopaku powtórzenia tego, co powiedział, bom przecież dobrze wszystko usłyszał, ile sprawienie, by wreszcie oderwał się od patrzenia w jaśniejący ekran.
Zatrzymaliśmy się na ścieżce w mieszanym lesie, pod koronami majowych buków i świerków, otoczeni przez granitowe głazy, poukrywane w krzakach i mchu. Chciałem pośród nich pokazać grupie głaz, na którym wyryta jest płaskorzeźba ukazująca popiersie pewnego pisarza.
– Piszę, proszę pana, opinię o Borowicach na Trip Advisorze. – Nawet nie podniósł głowy, lecz nadal skulony niczym małpka nad bananem, śmigał palcami po plastikowym szkiełku.
– Zdaje mi się, że niezbyt pochlebną…
– No, nie oszukujmy się – teraz spojrzał na mnie i teatralnie rozłożył ręce – nic tu nie ma. – Schował telefon do kieszeni, wstał z pnia, na którym siedział i z wyrzutem zerknął na wychowawcę. – W ogóle nie wiem, czego my w tym lesie szukamy. Co mnie obchodzi jakaś głowa wyryta w kamieniu?
– Andrzeju, mamy tu obóz językowy… – zbyt nieśmiało jak na belfra wtrącił nauczyciel. – Mówiliśmy o tłumaczeniu książek pisarza, który tworzył w śląskim dialekcie.
– Nie widzę związku. – Padła zuchwała odpowiedź, a zdało mi się, że nie była pierwszą w takim tonie kierowaną do pana od niemieckiego. – Ze ściółki mamy sobie słownik ułożyć? Albo z kamieni wiersz napisać?
Już chciałem uczniakowi z angielska zasunąć hold your horses, ale mnie kto inny uprzedził.
– A mnie się podoba! – Chudzieńki i drobny jak okruszek Kamil, o twarzy zarumienionej od marszu stał sobie całkiem z boku, przez całą wycieczkę trzymając się od grupy na lekki dystans. Sprawiał wrażenie kogoś, kto lubi przebywać sam ze sobą, niekoniecznie zaś w większym towarzystwie.
– Tobie się wszystko podoba, ty niewyrobiony gamoniu. Nigdzie nie byłeś, niczego poza podwórkiem przed blokiem nie widziałeś – fuknął Andrzej, pobłażliwie kręcąc swą kudłatą głową. Przerastał kolegę przynajmniej o tę czuprynę zasłaniającą czoło i oczy. –Skoroś świata nie widział, po co się w ogóle odzywasz? – Chciał chyba rozbawić tym pytaniem innych, ale jakoś nikt nawet się nie uśmiechnął.
– A to konieczne? – zapytałem.
– Zobaczenie świata? – Andrzej widocznie zły ze spalonej próby zrobienia na innych wrażenia, nawet nie próbował być wobec mnie uprzejmy. – Proszę pana. Jeśli ktoś był w poważnych górach, na przykład we francuskich Alpach albo w Wiedniu, Londynie czy Paryżu, to co mu takie Borowice w Karkonoszach – parsknął, tym razem skupiając na sobie uwagę pozostałej gawiedzi. – Wieś jak wieś, a kamienie jak kamienie. Sto razy takie widziałem. – Wywrócił oczyma.
– To może nie oddychaj?
– Proszę? – Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Jak już sto razy oddychałeś powietrzem, to po co masz oddychać sto pierwszy raz? Możesz też nie pić czystej wody albo…
– Czysta woda jest dla dziadersów – przerwał mi. – Ja piję colę.
– A, to gratulacje! Jeszcze ze sto puszek i znajdziesz się w szpitalu. Będzie ci się bardzo podobało. Tam wszystko jest inne niż dotąd widziałeś. Gwarantuję! W sam raz na recenzję do Trip Advisora.
Dzieciarnia zaczęła chichotać. Nawet nauczyciel, który prawie się nie odzywał, skrzywił radośnie kącik swych wąskich jak dwa sznureczki ust.
– Pan nic nie rozumie! – Dostrzegając tę wesołość, Andrzej poczerwieniał ze złości.
– Ależ doskonale rozumiem. Że w ogóle cię tu nie ma.
– A gdzie niby miałbym być? – Wyprężona pierś chłopca prawdopodobnie dodawała mu otuchy.
– W porównaniach, odniesieniach do czegoś, czego tu nie ma. Gdybyś się rozejrzał, zobaczyłbyś wokół las, a w nim granitowe skały, a na jednej z nich dzieło kogoś, kto przyszedł tu specjalnie po to, by wyrzeźbić popiersie pisarza. Musiał go bardzo doceniać, skoro zdecydował się na tak pracochłonne wyznanie. Do tego w górskim ustroniu, z dala od podziwu innych, wyłącznie z osobistej sympatii. Aż się ciśnie na usta pytanie, co takiego dostrzegł w książkach Paula Kellera?
– Skąd mam wiedzieć? Może mu się podobały, bo lubił te okolice? – Chłopiec wydął usta na znak lekceważenia.
– Ano widzisz, prędzej lubił te okolice, bo potrafił je oglądać.
Odwrócony wzrok, podniesione brwi, opuszczone ramiona – wszystko to zdradzało, że Andrzej nie wiedział, co ma teraz powiedzieć.
– Proszę pana. – Nagle pociągnął mnie za rękaw Kamil. – A co zobaczył bohater Kellera?
– Podejrzewam, że znacznie więcej niż ze szczytu Mount Blanc. – Moja odpowiedź rozpromieniła twarz chłopca. – Przecie nie o geografię w widzeniu rzeczy idzie, ale o oko, które patrzy.