Jeszcze zanim rozebrano skocznię narciarską Strzelec przy leśnej drodze między Miłkowem a Karpaczem, wędrując tamtędy któregoś razu, coś mnie podkusiło, by wdrapać się na jej szczyt i spojrzeć stamtąd na okolicę.
Była jesień, dzień topił się we mgle, nikt skoczni nie pilnował, stała sobie taka sama samiutka w lesie, nie musiałem więc kłopotać się, że ktoś będzie mnie stamtąd przeganiał.
Nie pamiętam już, ile drewnianych schodków pokonałem, zanim dotarłem na górę konstrukcji. Było ich wystarczająco dużo, bym się solidnie zasapał. Jeszczem nie doszedł na szczyt, gdy za plecami dostrzegłem… skoczka narciarskiego!
Chłopak o fizjonomii konika polnego, w zawodowym kombinezonie, targał w jednej ręce dwie pełne konewki, pewnie chcąc zwilżyć niesioną w nich wodą igielit. Jak każdy skoczek narciarski ważył chyba mniej od muchy, a w drugiej ręce dodatkowo dźwigał narty. Tak mnie jego obecność na skoczni zdziwiła, zwłaszcza że najwyraźniej nic nie miał przeciwko memu spacerowi, że słów mi w gębie zabrakło.
– Pomożesz mi? – zapytał cicho, wręczając mi jedną z konewek.
Wziąłem, bo i cóż innego miałbym zrobić. Zresztą głos jego jakby mnie w marionetkę zmienił, co na linkach wszystkie członki miała.
Gdyśmy dotarli na górę, w głowie mi się zakręciło, bo spoglądać w dół skoczni narciarskiej to nie to samo, co spoglądać w dół skalnego urwiska. Do tego drugiego, podczas mej górskiej włóczęgi przywykłem, a taka skocznia to sztuczna konstrukcja i jakoś nie miałem zaufania co do jej stabilności. Przez wszędobylską mgłę zdawało mi się nawet, że skocznia jakby wisi w powietrzu.
Z wrażenia usiadłem więc, nie bardzo garnąc się do podlewania, gdyż każde machnięcie konewką kojarzyło mi się z niekontrolowanym upadkiem. Tymczasem mój konikopolnopodobny kompan pląsał z nią w najlepsze, jakby go prawa grawitacji nie obowiązywały. A jeszcze pogwizdywał sobie pod nosem i śmiał się sam do siebie, na mnie jakby nie zwracając uwagi.
I tak, jak nie zdołałem zauważyć kiedy w ogóle się na schodach skoczni pojawił, tak ledwie dojrzałem, jak wskoczył z nagła w narty i bez uprzedzenia popędził w dół. Niczym kamyczek wystrzelony z procy zniknął mi z oczu, jakby go w ogóle nie było. Wstałem, nogi mi drżały, ale zacząłem go wołać:
– Hej, hej! Kolego! – Wszak nie znałem jego imienia, bo mi się nie przedstawił. – Hop. Hop! Jest tam kto?!
Nikt nie odpowiedział, a w obejmującej las mgle i mój głos niknął jak kamień wrzucony w wodę.
Ostrożnie zawróciłem ku zejściu ze skoczni i tam potknąłem się o konewkę. Wypadło z niej małe zawiniątko. Odwiązałem ściskający je sznurek i znalazłem w środku wielkiej urody kryształ górski. Oszlifowany, idealnie przezroczysty, niemal przypominający diament. Aż mgła jakby się rozstąpiła i patrząc przez kamień zdało mi się, że wokół świat pojaśniał.
Mawiają w Olbrzymach, że taki kryształ każdy człowiek gór powinien przy sobie nosić. Że czyni nasze myśli klarownymi, że potrafi obniżyć temperaturę rozbuchanych emocji. Cóż się temu dziwić, jeśli jeszcze starożytni Grecy sądzili, że kryształ górski to nic innego tylko skamieniały lód! Podczas górskich wędrówek, gdy nagle psuje się pogoda, dobrze go zatem blisko trzymać, umieć się dzięki temu skupić i nie wybierać ścieżek, których przejście może się skończyć zgubą.
Ponoć najlepiej, gdy taki kryształ górski dostaniemy w podarunku. Od kogoś, kto go z dobrego serca i ducha daje. Gdym odnalazł go w konewce, przeszło mi przez myśl, że może jeszcze lepiej, gdy go od samego Ducha w dłonie swoje pochwycimy. Czyż nie tak? Komu to wiedzieć na pewno?