To mogła być późna jesień. Mogła, gdyż nie pamiętam dokładnie, czy w istocie była. Ostatecznie wcale nie byłbym zdziwiony, gdyby okazało się, że to wszystko miało miejsce w pełni lata. Nie takie rzeczy w Olbrzymach się wyprawiają, że człowiek sądzi, iż wędruje przez śniegi, a chwilę później odkrywa, że prawie tonie w wiosennym błocie.

Tym niemniej tamtego dnia dookolny las zdawał mi się dość cichy. Tylko rdzawe liście chrupały pod mymi butami, pozostawiając liściaste drzewa, nieliczne w świerkowym lesie, podobnymi ogromnym świecom. Z czarnymi knotami pni i gałęzi świeciły nagością, która przyciągała na dno lasu ciekawskie oko jasnego nieba. Nie uszedłem w tym cichym migotaniu światła i cienia za daleko, gdym natknął się na… pomnik lasu. Takie właśnie dwa słowa widniały na granitowej tablicy, przytwierdzonej do pnia jakiegoś wyschniętego drzewa. 

– A cóż za dziwaczny pomysł? – wyrwało mi się z ust, bo przecież kto to widział, żeby w lesie stawiać pomnik lasu. 

– Wcale nie dziwaczny – ozwał się z boku ktoś, kogom wcześniej ani zauważył. Siedział na kamieniu, trzymając przed sobą wielką gazetę, w której najwyraźniej był mocno zaczytany, bo nawet się zza niej ku mnie nie wychylił. – Widzi pan tu jakiś las? – Wyjrzał wreszcie zza papieru, ukazując swoje oblicze. 

Był to mężczyzna młody, o twarzy smagłej, bujnych, kasztanowych włosach i okularach osadzonych na bulewkowatym nosie. Kolorowy szal, który okalał jego szyję, podkreślał intensywnie zieleń jego oczu. 

– Pan żartuje – zaśmiałem się. – Przecież wokół jest pełno drzew. Czemu tu zaprzeczać? 

– Drzew – rozejrzał się – i owszem – ale lasu nie ma. – Westchnął i znowu zanurzył się w lekturze. 

Pomyślałem, że może grube szkła w jego okularach zniekształcają obraz rzeczywistości albo tak bardzo wciągnięty jest w czytanie, że prędzej mówi o tym, co czyta, a nie o tym, co widzi. 

– Piszą, że chleb znowu podrożał. I cukier. Jakieś zamieszki na drugim końcu świata. No taaak. – Złożył nagle gazetę, przeciągając ostatnie zdanie. – A lasów coraz mniej – dodał i nie bardzo wiedziałem, czy była to z jego strony zaczepka, czy może objaw prawdziwego zmartwienia, a kto wie, czy nie obu tych rzeczy naraz. 

– Oj tam. – Machnąłem ręką. – Po co się tak frasować? Szczęśliwie tutaj wciąż nie mamy co narzekać.

– I dlatego ścinamy lasy, a sadzimy drzewa? Bo właśnie taka jest różnica, drogi panie. Las, który przez setki, a nawet tysiące lat rośnie sam, można ścinać, ale zasadzić można tylko drzewa. Przecież nie nawiezie pan w te drzewa zwierząt, pstryknięciem palców nie sprawi, że ziemia pod nimi zapełni się dżdżownicami, a dotknięciem różdżką nie zmusi pan jej do wydania na świat dzikich kwiatów.

– No cóż… – Poczułem się nieco zmieszany, bo przecież nie mogłem temu zaprzeczyć. Poza tym, jego wypowiedź wywołała z mojej pamięci czasy, gdym wędrował tędy przez niemal całkowicie bukowy las, gdzie potężne stare drzewa pełne były dziupli osłoniętych widokiem wszędobylskich mchów i porostów. Ledwo dało się przejść, zwłaszcza wieczorami, gdy niosło się wycie wilków. – Zapewne pan jest autorem tego pomnika? – zadałem pytanie, na które odpowiedź była wtedy dla mnie oczywista. Tymczasem ów człowiek aż zatrząsł się ze śmiechu. 

– Ja??? O nie, nie mam z takimi rzeczami nic wspólnego. – Musiał poprawić okulary, bo gromki chichot zsunął mu je na koniuszek nosa. 

– A z jakimi pan ma? – Nieco zły zacząłem obchodzić pomnik.

Ów człowiek mi nie odpowiedział. Schował gazetę pod pachę, na głowę założył ufajdany pajęczynami kapelusz, który nie wiem, skąd nagle wytrzasnął, ukłonił się i ciągle rechocząc, rzucił na odchodne:

– Jeszcze się spotkamy!  

Myślałem, że na pobliskim Złotym Widoku nieco ochłonę z tego cudacznego zajścia, tam jednak czekała na mnie kolejna niespodzianka. 

Zamiast widoku na Karkonosze wzrok mój przykuł pomnik rzeki. Stał tuż koło skalnego urwiska. Był to po prostu drąg z umocowaną na szczycie kamienną tablicą, napisem na niej i wyrytą poniżej strzałką, skierowaną ku dolinie rzeki Kamiennej. 

– Wcale nie – powiedziała dziewczynka z rudymi jak wiewiórka kitkami, która z każdym swym podskokiem, uderzała skakanką w ziemię. 

Nie mam pojęcia, skąd się tam znalazła. Usiłowałem wychwycić wzrokiem jej opiekunów, ale nikogo nie dostrzegłem. 

– Co wcale nie, dziecko? 

– Dobrze pan wie. – Przestała machać swoją zabawką. – Dziwi pana ten pomnik, a on tu stoi, bo rzeki nie ma. – Miałem wrażenie, że kiedy mówiła, piegi na jej rumianej twarzy przemieszczały się w dowolnych kierunkach. 

– Tak? A co tam w dole szumi? – Zmarszczyłem brwi, pokazując ręką w stronę doliny. 

– Trochę wody i mnóstwo ścieków. – Jedna ręka dziewczynki nawijała kitkę na palec.  

– A skąd ty wiesz takie rzeczy, co? – Uwaga tej małej o ściekach wydała mi się zbyt poważna.

– A stąd, że kiedyś wody było tam tak dużo, że nieraz zakrywała wszystkie skały. Aż po dach, o tak! – Stanęła z rękami do góry, a włosy samoistnie odwinęły się z palca. – I pływało tam pełno ryb, a nie jak teraz piany ze ścieków. – Opadła na pięty i opuściła ręce.

Sam pamiętałem, że dawno temu, jeszcze zanim w Olbrzymach wybudowano hoteli więcej niż jest pyłu na Księżycu, tak w istocie było. Tylko że teraz bardziej od tego, że tak było, gnębiła mnie myśl, skąd może o tym wiedzieć taka mała, może siedmioletnia dziewczynka?

– Do widzenia panu! – Skacząc przez skakankę, pokicała z nagła w stronę lasu. – Jeszcze się spotkamy! – zaświergotała, ale już nie miałem szansy więcej od niej wyciągnąć. 

Tak czy inaczej, co za pomysły z tymi pomnikami, myślałem sobie, wracając ze Złotego Widoku. 

– Ma pan rację. – Głosem niskim, chropowatym, rzekłbym – radiowym, zagadnął mnie w drodze pewien człowiek. Na oko lat miał więcej niż sto, w każdym razie w liczbie wiosen mógłby się równać ze skałą. Siatka głębokich zmarszczek pokrywała jego szarą twarz, w której paliły się dwa ogniska zielonych oczu. 

– Pan wybaczy, ale ja nic nie mówiłem. – Trochę przerażało mnie to jego spojrzenie. 

– Czy pan mówi, czy pan myśli, dla mnie bez różnicy – rzekł obojętnie. – Zresztą, jedyny pomnik, który tu naprawdę jest, to ten. – Uniósł się z kamiennej płyty, na której siedział. Wtedy dostrzegłem na niej napis Rübezahls Grab. 

– Grób Karkonosza? Ale… – nie zdążyłem dokończyć.

– Pomnik przyrody, proszę pana. Trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Niby ją widać, ale coraz częściej musimy pytać, gdzie jest w niej życie, prawda? 

– Nooo, wie pan, w pomniku chodzi przecież o upamiętnienie czegoś. 

– Czyżby?! – huknął zdenerwowany i zaczął chodzić wokół z rękami założonymi na plecach. Oczy tak mu jaśniały, że miałem obawy, że jeśli któryś z jego długich, potarganych włosów zbliży się do nich zanadto, wystrzeli nagle setkami iskier. – Zamiast stawiać pomniki, lepiej zatroszczyć się o to, co mamy, drogi panie. Ot co! 

I kiedy tak na niego patrzyłem, aż mnie ciarki przeszły na myśl, że pewnie zaraz mi powie, że jeszcze się spotkamy. Tymczasem on przystanął, spojrzał na mnie i niepytany rzucił:

– To zależy od tego, co pan woli. Pomniki przyrody czy przyrodę pełną życia.