Pełnia gorącego lata buzowała w całym lesie. Wszystko w nim bzyczało, śpiewało, skrzeczało i szumiało. Wszędzie roznosił się zapach świerczyny i wilgotnej ściółki. Musiałem przedzierać się wśród wybujałych krzaków jeżyn i dzikich malin, których słodki sok spływał mi po brodzie i dłoniach. 

Wędrowałem z Miłkowa na Grabowiec wielce zadowolony. W torbie przewieszonej przez ramię dźwigałem nie byle jakie dzieło, bo dwa tomy opowieści o władcy Karkonoszy Duchu Gór, napisanych przez niejakiego Praetoriusa. Bardzo się z nich cieszyłem, ponieważ mam okrutną słabość do książek, a już w ogóle do takich, które o podobnych jak Praetorius dziwach naszych Olbrzymów głoszą.

Dotarłszy do Dobrego Źródła, dziko spragniony nachyliłem się, by skosztować wody, a tu nagle stanęła przede mną staruszka. Zupełnie nie wiem, skąd się tam wzięła, gdyż wcześniej w ogóle jej nie zauważyłem. Odniosłem nawet wrażenie, jakby wyłoniła się z powietrza, ni stąd ni zowąd, jak iskra, co nagle się rozpala i gaśnie. 

– Przy świątyni naszego Pana jesteś. Ha! – zarechotała wcale mnie jednak nie śmiesząc. Ton jej głosu sprawiał bowiem, że przebiegły mi po skórze nieprzyjemne dreszcze. – Grzechem jest oddawać się tutaj pogańskim obrzędom. – Jej blade usta zacisnęły się prawie do białości, a małe jak ziarenka piasku i wodniste jak kiepska polewka oczy lekko przymknęły. Podała mi swój bukłak, abym z niego ugasił pragnienie. – Pij. Z poświęconego.

Już miałem po niego sięgnąć, gdyż suchość w moim gardle była większa niż wymóg zachowania ostrożności, gdym usłyszał wołanie:

– Nie!!! – zahuczało wprost z lasu. – Nie pij tego!!! – Ktoś tam machał do mnie rękoma i w biegu wyskoczył wreszcie z krzaków przy kaplicy. – Boże uchowaj… – wydyszał schylony z wysiłku i wsparty rękoma o nogi. 

Starowina, niby mysz, która uciekła spod miotły, niepostrzeżenie dała dyla. 

Teraz miałem przed sobą osobnika z kędzierzawą czupryną, w której poutykane były resztki pajęczyn i kawałki liści. Gdy wreszcie się wyprostował, ujrzałem twarz jego krągłą, której gęsta broda tworzyła niedostępne zasieki. Wyglądały z nich oczy niebieskie o przytomnym wejrzeniu, schowane pod złamanym łukiem wyrazistych brwi i rozdzielone bulewkowatym nosem. Postury był drwalskiej, lecz niebudzącej przestrachu. 

– Lechu jestem. Z Koziej Szyi. A ciebie jak zwą? – Podał mi dłoń jabłkowatą i mocną.

– Łazigór Jezus Maria o co tu chodzi. – Polubiłem jegomościa, zanim go polubiłem.

– O to, że diabeł się w ornat przebrał i ogonem na mszę dzwoni. – Ta od razu konkretna i poważna odpowiedź, świadczyła, jak mi się zdało, że nie żartował. – Gdybyś się od niej napił, to – I zrobił szybki gest odcięcia szyi. – Kiszki twoje w węzeł gordyjski by się zmieniły albo… – nie dokończył. – To czarownica.

A potem wyjawił mi w szczegółach, że jej marzeniem było, by Dobre Źródło wyschło i nikt już nigdy do niego nie zaglądał. Pragnął jej w tym zamiarze przeszkodzić, a ja miałem mu pomóc. 

Okazało się, że Lechu od dawna kręcił się po Grabowcu. Był kimś w rodzaju skryby historii, zbieracza jej najmniejszych odłamków, zegarmistrza przeszłości majstrującego w zardzewiałych sprężynkach i zepsutych mechanizmach, żeby wydobyć z nich minione cykanie. Tak przynajmniej wywnioskowałem z jego krótkiej opowieści. 

Cóż z tego, skoro początkowo nie było we mnie ochoty na proponowane potyczki z czarownicą, poza tym skąd mogłem wiedzieć, że Lechu nie nabija mnie w butelkę? Gdy jednak wyszło na jaw, że owa staruszka ukradła mi z torby Praetoriusa, tego już zdzierżyć nie mogłem. 

Plan działań ustaliliśmy z Lechem dopiero na Patelni. Tylko tam bowiem byliśmy niedostępni dla ucha i oka czarownicy, której sztuczki nie mogły pokonać wielkiej mocy tej skały.

Należało podmienić bukłak, z którego baba częstowała pielgrzymów trucizną na ten, który Lechu od dawna na Patelni na tę okazję trzymał. Bukłak ów wypełniony był wodą z Dobrego Źródła. Czarownica musiała się z niego napić, gdyż był to jedyny sposób, by pozbawić ją zabójczych zdolności. Ozdrowieńcza ze źródła woda była dla niej jak lustro, w którym mogła się wreszcie przejrzeć, jak doskonałe przeciwieństwo zła, które miała w sobie. 

– Co mi się stało? – krótkimi czkaniami wyduszała z siebie pytanie, zaraz po tym, jak udało mi się podmienić jej bukłak i upiła łyk wody. Przekwitła twarz starowiny poczerwieniała najpierw, spuchła, a wreszcie zrobiła się mokra. Łzy płynęły nie tylko z oczu i nosa, ale ust, policzków, brwi i czoła. – Co ja narobiłam? – Kiwała się w przód i do tyłu, skamląc niczym biedna psina. – Co ja narobiłam? – powtórzyła rzewliwie, a miałem wątpliwości czy pytała o to, że upiła czystą wodę z bukłaka, czy o to, że tylu ludzi zdołała ukrzywdzić. 

Patrząc na nią zdało mi się, że w przeciągu sekund mogła się i z tysiąc lat zestarzeć, zamieniając ostatecznie w ziarenko piasku, które włóczęga wiatr porwał gdzieś w siną dal. Na tę chwilę cały las jakby wstrzymał oddech, ucichł, niemal przestał się ruszać, może w obawie, czy jędza przypadkiem tam jeszcze nie wróci. A potem wszystko się w nim rozśpiewało, roztańczyło z mocą huczącego wodospadu. Od tej pory Dobre Źródło bije sobie spokojnie i nikt mu już żadnej szkody nie czyni.