Nagie gałęzie drzew klekotały na zimnym wietrze. Ich chrzęst, piski i przeciągłe jęki wypełniały listopadowy las bardziej niż zapach butwiejących liści, kwaśny i wiercący w nozdrzach. Krótki dzień, choć pora wcale nie była późna, chylił się ku nocy, uwięziony pod niebem w kolorze stali. Tak więc zima stała o krok od gór, wysyłając na razie swą mroczną forpocztę. 

Siedząc na skale z widokiem na Karkonosze, usiłowałem wyłapać w powietrzu cierpką woń śniegu, ale nawet jeśli tam była, to w minimalnych ilościach, pozostałych po wytrząśnięciu jej przez wiatr, gdzieś na przedpolach Chojnika, może w okolicy Stawów Sobieszowskich. Tutaj w Cieplicach zostały po niej tylko bezwonne płatki śniegu, na domiar zielono świecące, które, gdy już schodziłem ze skały, otoczyły mnie w niewielkiej dąbrowie.  

– Robaczki świętojańskie? – Nie dowierzałem własnym oczom, spoglądając na jednego z nich, który przysiadł na chwilę na mej dłoni. Na końcu jego długiego odwłoku co rusz błyskało zielone światełko, maleńka latarenka robaczkowym alfabetem Morse’a nadająca tylko sobie znane sygnały. – Teraz, w taki ziąb? – Patrzyłem za nim, gdy odleciał, a zaraz potem zgubił pośród setek jemu podobnych. – To jakiś cud! – wyrwało mi się bezwiednie. 

– Gdybym tak odnalazł moją laskę… – Usłyszałem gdzieś za plecami i raptownie się odwróciłem. 

Na pniu, obok którego szedłem dosłownie kilka sekund temu, ujrzałem staruszka, zgarbionego i okrytego kocem. 

– Źle mi bez niej chodzić. Nogi bolą, ciężko równowagę złapać. 

– A co wy tu, starcze, robicie? Zimno jest. W taką aurę lepiej by wam było w domu siedzieć – powiedziałem. 

– Lipowa jest, z uchwytem skórzanym i okuciem na dole. – Patrzył niby na mnie, a jakby przeze mnie. 

– A skąd żeście tu przyszli? Ja w drodze waszej laski nie widziałem. 

– Jak człowiek idzie, to może i kogo spotka, pogwarzy sobie. Zawsze to lepiej. Tak, tak – gadał swoje, nie bacząc na moje pytanie. 

– Yhm. Ale gdzie mieszkacie?

– A porozmawiać wcale nie jest łatwo. Trzeba ciekawym być, pytania zadawać, słuchać, gdzie odpowiedzi prowadzą. 

Żeby to były odpowiedzi…, narastało we mnie zniecierpliwienie. 

– Może was gdzie odprowadzić? – rzuciłem, ale bez ochoty.

– Tyle słów wszędzie, a pogwarki nie uświadczysz. Coraz trudniej o nią, tak? – zapytał, ale robaczka świętojańskiego, który wędrował po jego wygiętych ze starości palcach. 

– Dobra. Na mnie już czas. – Rozejrzałem się wokół, chcąc wreszcie pójść sobie, skoro i tak nie mogłem dogadać się z człowiekiem. – Sami tu nie jesteście. – Pokazałem na gąszcz zielonych ogników i kiedym chciał się starcowi ukłonić, na pniu już nikogo nie było. Nawet mech na jego powierzchni wyglądał tak, jakby nikt na nim nie siedział. Wyrośnięty i napuchły od wilgoci świadczył, że chyba miałem omamy. 

– A to ci cuda… – Usiłując wypatrzeć kogoś w lesie, a nikogo tam nie znalazłszy, zacząłem iść dalej. 

Robaczki latały wokół i tak mnie to zachwycało, że szybko o starcu zapomniałem. Nie uszedłem za daleko, gdy przy brzozowym zagajniku napatoczył się jakiś mocno spanikowany turysta. Z plecakiem przewieszonym przez jedno ramię, grubą czapką na kudłatej głowie, przeciwdeszczowej kurtce i ciasno zawiązanych górskich butach kręcił się wokół własnej osi niczym zwabiona zapachem padliny mucha. Gdy tylko mnie dostrzegł, przypadł do mnie wołając:

– Jak dobrze, że pana spotkałem! Zgubiłem się! Mapę zgubiłem! Znalazł pan może? – W jego szarych jak kamienie oczach krył się strach. – Nie mam pojęcia, jak wrócić do uzdrowiska! 

Jego zachowanie bardzo mnie dziwiło. W swym stroju spokojnie mógłby być wzorem górskiego wędrowca. I to takiego, który niejeden szlak i jego trudny dawno ma już za sobą. 

– Nie, żadnej mapy nie znalazłem, ale… – Nie zdążyłem dokończyć, gdyż prawie zaczął płakać. 

– To straszne! Co ja narobiłem… Tylko chwila nieuwagi, a miałem plan… – Chwycił się za głowę. 

– Przeciwnie, nic strasznego się nie stało. Pójdzie pan stąd w tamtą stronę. – Wskazałem na zachód. – Cały czas prosto. Za pół godziny będzie pan w Cieplicach. 

– Nie, nie mogę – zaskomlał, patrząc na mnie błagalnie. – Na pewno się zgubię. 

– Na pewno nie – odparłem kwaśno, nie mając zamiaru niańczyć jakiegoś ciamajdy. – Zresztą one panu oświetlą drogę. – Schyliłem się po siedzącego na pożółkłej trawie robaczka, żeby pokazać go temu cykorowi. 

Ale kiedym się wyprostował, po turyście nie było śladu! I nawet moje wołania: „Hop, hop, jest tam kto?” nie przyniosły w tym względzie żadnego efektu. 

Na szczęście szklana kula, mój wehikuł czasu, wyraźnie ciążyła w mym tobołku, a sprawdzałem to zawsze, gdym czuł, że sprawy mają się cokolwiek inaczej, niżbym się tego spodziewał. 

– Ciekawe, co teraz – burknąłem do siebie, ale odpowiedź przyszła dość prędko.

Tuż za skrzyżowaniem leśnych ścieżek, wsparty o drzewo, ubrany w ciemny i długi fartuch, stał jegomość z malarską sztalugą przed sobą. Przekrzywiony na jego łysej głowie beret podobny był do pomarszczonego naleśnika. W ogóle ów cudak przedstawiał sobą widok raczej godny pożałowania. Obok na stoliczku spoczywały w słoikach pędzle i pootwierane tubki z farbami, a puste płótno, w które wpatrywał się niczym sroka w gnat, tylko nabierało wilgoci. 

– Nie za dobra pogoda na malowanie, co? – zagadnąłem nieznajomego.

– Hm? – Nawet na mnie nie spojrzał. 

– Mówię, że aura twórczości nie sprzyja – powtórzyłem. 

– Wie pan, miałem taki koncept, taki nooo, jakby to, cóż, więc… – jąkał się lekko charczącym głosem. – Tylko pędzel mi gdzieś zaginął. Ten potrzebny do tła, żeby je zrobić takim, wie pan, no…

– Przecież na stoliczku ma pan pełno pędzli. Niech pan jakiś wybierze, na pewno zastąpi ten zgubiony. – Sytuacja wydawała mi się nieco śmieszna.

– A może pan go znalazł? – Pierwszy raz skierował swoją twarz w moją stronę. Wymizerowana, z podkrążonymi oczami, robiła smutne wrażenie. – Taki długi, z grubym włosiem, szeroki, z czerwoną końcówką – wymamrotał bladymi wargami.

– Przykro mi. 

– Wie pan, chciałem…, wiedziałem jak… – Zdawało mi się, że białe płótno niczym lampa zaczęło oświetlać jego postać. 

– A ja wiem, że zaraz panu płótno przemoknie. Światełka robaczków świętojańskich, zwłaszcza w listopadzie, nie mają właściwości grzewczych – pokpiwując sobie, zdjąłem jednego świetlika, który łaził po ramie. – Sam pan sprawdzi. – Chciałem podstawić go pod nos artyście, ale nie było już żadnego artysty. Wokół mnie błyskała tylko chmura zielonych światełek. 

A niech to. Znowu mi się coś przywidziało? Przecież facet nie mógł tak sobie po prostu zniknąć. A jego słoiki, farby, sztaluga? Jakby ich tu w ogóle nie było! No niczego, nawet zakrętki po jakiejś tubce nie znalazłem. I może byłbym skłonny uznać, że to wszystko było efektem ubocznym zbyt częstego zmieniania przeze mnie stref czasowych, jakiegoś poplątania w mej wyobraźni rozmaitych postaci, i myśl ta obdarzała mnie względnym spokojem. Jednakowoż pod coraz ciemniejszym niebem, pośród gałęzi koncertujących wedle wskazań batuty wiatru, znalazłem na ścieżce najpierw lipową laskę, potem mapę, a wreszcie długi pędzel z czerwoną końcówką. Zdumiałem się jeszcze bardziej, gdy doszedłem do jakiegoś grobu z krzyżem bez żadnej tabliczki. Po co miano by tu kogoś chować? Próba odszukania jej w trawie obok nic nie przyniosła. 

– Do stu tysięcy pędzących kamieni! – Podnosząc głowę, skoczyłem jak oparzony. 

Przede mną stał gość, może sześćdziesięcioletni, w czarnej koszuli z koloratką zamiast kołnierza. Jego niebieskie oczy były tak jasne, jakby ktoś wkręcił w nie dwie żarówki. – Co pan tu robi? – łamiącym się głosem wyrzuciłem z siebie to banalne pytanie. 

– Tak sobie jestem. – Uśmiechnął się, rozkładając niewinnie ręce. Były długie i smukłe, jak ręce kogoś, kto nie imał się często fizycznej roboty.  

– No właśnie, kto by pomyślał, że świetliki latają w listopadzie. – Zależało mi, by trochę ochłonąć i cieszyła mnie ta zmiana tematu, nie usłyszałem jednak żadnego potwierdzenia. Zamiast tego górna warga jegomościa podniosła się, odsłaniając równe acz trochę pożółkłe zęby.  

– W lesie można tyle rzeczy znaleźć, prawda? – zapytał przyjaźnie, jakby mówił do dziecka. – Odda je pan?

Aż mnie ciarki przeszły, bo wiedziałem już, że on wie coś, czego wiedzieć nie mógł, a jednak to wiedział. Nie było sensu, bym się ukrywał. 

– Nie mogę. – Wyjąłem zza pazuchy laskę, mapę i pędzel. – Ich właściciele poszli w swoją stronę.  Nie mam ich jak odszukać. 

– Ależ nie! – zakrzyknął rozweselony. – Mało to na świecie samotnych pragnących odrobiny ciepła, zagubionych szukających wsparcia i nieszczęśliwych, którzy już nic przed sobą nie widzą? Wszędzie ich pan znajdzie. Szkoda marnować takiej szansy! 

– Ściemnia się, nie wraca pan do domu? – Nie bardzo wiedziałem, co mu odpowiedzieć. 

– Eee, nie. – Machnął obojętnie ręką. – Ja tu sobie jeszcze posiedzę.

– Ale po co?

– Żeby poczekać na tych, którzy upatrują cudów nie tam, gdzie trzeba. – Mrugnął do mnie okiem i zanim się obejrzałem, rozpłynął się w powietrzu jak mydlana bańka. 

Przejął mnie chłód. Przejął tym bardziej, że w tej samej chwili wszystkie robaczki świętojańskie zgasły jak na zawołanie, rozpierzchły się gdzieś w leśnych ostępach. W rękach zostały mi tylko trzy przedmioty, trzy szanse na spełnienie cudu.