– Jak będzie, pan pyta? A jak ma być? Proszę się tylko rozejrzeć! – Młodzik, któregom spotkał przy kościele łaski, wyciągnął ręce w stronę świątyni. – To jest pomnik naszej przyszłości! – Wziął się pod boki i nabrał powietrza. Jego okrągła twarz lekko przy tym poczerwieniała. – Zapowiedź wielkich zmian, lepszego jutra!

– Co znaczy, lepszego? – Musiałem uściślić jego przewidywania. Bardzo mnie ciekawiły. Zwłaszcza że moim wehikułem czasu trafiłem do Jeleniej Góry, w której ponad 20 lat temu wybudowano kościół łaski. Poza murami ścisłego centrum, ale cóż z tego. Nawet w porównaniu do eleganckich kamienic w rynku, powalał już samymi rozmiarami, że nie wspomnę o wystroju, od którego aż kręciło się w głowie, tyle tam było kolorów, kształtów i złota. Wyróżniał się z otoczenia znacznie bardziej niż dziś, kiedy w byle telefonie możemy obejrzeć największe katedry z drugiego końca świata. 

– Ano cóż… – Mój rozmówca wyglądał, jakby szykował się do dłuższego kazania. Zdaje się, że był młodym klerykiem, który trafił tu na parafię. Wdałem się z nim w pogawędkę, bo akurat zamykał świątynię po nabożeństwie i dał się namówić, żeby ją dla mnie ponownie otworzyć. – Za dwieście, trzysta, czterysta lat domy w mieście będą jeszcze wspanialsze niż teraz. Prawie każdy będzie żył z tkactwa i pół świata będzie chodziło w szatach zrobionych z naszych woali. Mówię panu. A panny z dalekich krajów to będą wydawać krocie na czepeczki jeleniogórskie, panowie zaś zazdrość będą musieli poskramiać wobec tych, którzy mają tu interesy. Wszystkie łąki pod górami i w dolinach len będzie porastać, że gdy zakwitną, niejeden od patrzenia na nie zgłupieje, czy niebo nad głową ma czy pod stopami… – Najwidoczniej się rozmarzył, oglądając w wyobraźni łany kwitnącego lnu, bo utkwił spojrzenie gdzieś na horyzoncie i uśmiechał sam do siebie. – A w drodze do kościoła, nawet w niedzielę, ale to proboszcz wybaczy, będzie można nabyć pieczone jabłko maczane w miodzie. Takie na patyku, co wszystko z niego kapie i ach – machnął rękoma, jakby rzeczywisty z nich miód strzepywał – człowiek się potem okropnie klei. Pan lubi jabłka maczane w miodzie? Ja wprost uwielbiam. – Pogłaskał się po zaokrąglonym brzuchu, mlaszcząc przy tym, jakby faktycznie przeżuwał właśnie swój ulubiony deser. – Aaa! – Jego dłoń z wyciągniętym palcem wskazującym strzelała prosto we mnie. – I sady będą wokół miasta, o wiele większe niż teraz, takie, że niech się czeskie jabłka schowają. Każdy będzie miał swój ogród, a w nim drzewa morwowe, porzeczki, marchew, cukinię. Bo człowiek, wie pan, jak człowiek jest najedzony, to od razu ma lepszy humor, żyć mu się chce, pracować. No i myślę też, że po mleko, masło i śmietanę nie trzeba będzie w góry jeździć, tylko pasterze będą mieć u nas na rynku swój sklep. Pan kosztował tutejszego masła? Grzech nie spróbować. Toż to delicja! Zwłaszcza to wiosenne. Krowy na dzikich, górskich łąkach to tyle ziół mają, że potem ich mleko jak ambrozja smakuje. Sił od niego przybywa, lepiej się myśli. Kiedyś – nachylił się do mnie poufale – przed nabożeństwem, co pierwszy raz miałem naszego pastora Gottloba Adolpha zastąpić, wypiłem sobie szklaneczkę, dla kurażu. I mówię panu, takie Słowo Boże wiernym na niedzielę podałem, że do dzisiaj mi rękę z gratulacjami ściskają. Nooo. – Podniósł brwi, przyciskając podbródek do piersi. – Przyznam się panu, że jaaaa – uniesione ramiona i naraz skrzywione usta zdradzały pewne rozczarowanie – no nie bardzo w góry chadzam. Mnie tam za wysoko, za ciężko. Wolałbym, żeby tamtejsze smakołyki do nas zjechały. I tak będzie! Bo u nas w mieście porządnie uczciwemu człowiekowi za pracę płacą. Kto nie ma dwóch lewych rąk, tutaj nad Bobrem pożyje szczęśliwie. Konia sobie kupi, dorożkę, wełniany płaszcz na zimę, futrzaną czapkę. Nie, nie będzie narzekał. A już zwłaszcza za jakie trzysta lat. O ho ho! I po robocie do porządnej kawiarni wyskoczy, restauracji. Choć raz dziennie. Nie, żeby trunki wszelakie kosztować, ale z ludźmi pobyć w wesołości, poplotkować trochę, zachować się kulturalnie, a nie jak ten odludek. Widzi pan – trącił mnie w łokieć – mam przyjaciela, co w naszych potokach ryby łowi. Tyle ich tam pływa, że chłop się specjalnie nie napracuje – no i on, ten mój przyjaciel, nic tylko w górach całe życie siedzi. Jemu tam cicho i spokojnie, a z ludźmi bratać się nie chce. Mówi, że woli te swoje ryby. Dziwak się z niego zrobił i tyle. A przecież z pstrągiem o takiej polewce z kremem rakowym, zupie mlecznej z kluseczkami migdałowymi czy cielęcinie z sardynkami, co je w naszej karmie Kościelnej podają, nie porozmawia. No, prawdę mówię, czy nie? – Znowu mnie szturchnął, mrugając przy tym porozumiewawczo. – W przyszłości, proszę szanownego pana, dzieci w tutejszych szkołach będą miały takie obiady. Wszystkie, co do jednego! Ludzie u nas są coraz zamożniejsi, ale i pracują ciężko. Powiem panu w sekrecie, że jako kleryk dostrzegam tu pewne zagrożenie. Mianowicie, coraz tłumniej robi się na ulicach. Jak ktoś tu przyjedzie, to od razu chce zostać, dom budować, rodzinę zakładać, dzieci do szkół słać i samemu starości pogodnej doczekać. A jak się kto tutaj urodził, to jakby go gwoździami przybić, za nic nigdzie wyjeżdżać stąd nie chce. Przecie możliwości pracy ma w bród. Może terminować u kupców, w warsztatach tkackich, a nawet i jako parobek w górach też sobie zarobi. No i jest problem. Bo gdzie my się wszyscy zmieścimy? Morale spada w takim tłumie. Jeden drugiego mniej zna, to się i plotek o sobie tak bardzo nie boi. W kościele więcej grzeszników. – Usiadł na ławce przed świątynią, ręce kładąc na kolanach. – Taaak. – I zamyślił się na chwilę. – Więc mi się zdaje, że w przyszłości, to już się wszystko ułoży i ludzie będą się lepiej prowadzić – rzekł stanowczo i pogoda wróciła na jego pucołowatą twarz. – Nasz kościół im pomoże. I z nauką też lepiej będzie. Na razie to do Wrocławia, Berlina czy Pragi na studia stąd jeżdżą, ale to się skończy. Będzie u nas szkół, ile tylko dusza zapragnie. Medyków będziemy chować, prawników, kaznodziejów, nauczycieli rysunku i muzyki. Bo muzyka, wie pan, muzyka jest podstawą edukacji. Mój brat, na przykład, za nic nie chciał się uczyć gramatyki, ale jak mu skrzypce do rąk dali, to jakby anioł w niego wstąpił. Nie było dzieciaka. Żadnych jęków, histerii, namawiania. Wystarczyło mu zabrać skrzypce i od razu ślęczał nad odmianą rzeczowników. Byle swoje skrzypeczki z powrotem dostać. O tak, przypuszczam, że każdy tu w mieście będzie grał na jakimś instrumencie. Panny na pianinie, bo to uchodzi, elegancko, rozumie pan, suknie i te wszystkie falbany sprawiają, że ciężko skrzypce czy kontrabas utrzymać, a panowie na bębnach – bo to siła potrzebna jest i zamach odpowiedni, no i na trąbkach, rogach też będą nasi mężowie przygrywać. Do tego płuca szerokie są przydatne, a u nas jak pan widzi – zaciągnął się wczesnowiosennym powietrzem – świeżo i rześko w dzień i w nocy, nie to samo co w takim Wrocławiu na przykład. No i, wcześniej tego panu nie mówiłem, bo jakoś tak, cóż, jeszcze bym pana zanudził albo i by się pan ze mnie śmiał… 

Nic chciałem mu przerywać, więc nic nie powiedziałem, a on poczuł się zachęcony do wyjawienia mi swego sekretu. 

– Ano, że w przyszłości z naftą nie będzie kłopotów. Łojem do lampy. Ja strasznie nie lubię ciemności. Jak byłem mały, matka na całą noc lampę na stoliku nocnym mi zostawiała. A tutaj zimą zdarza się, że tak drogi śniegiem zasypie, że z dostawą kłopoty są i ani się człowiek obejrzy, a w chałupie ciemno. Ani wtedy poczytać, ani w szachy pograć, ani nic. Człowiek siedzi taki sam i wariuje. Mi się w ogóle, proszę pana zdaje, że w przyszłości to ludzie będą ze sobą więcej czasu spędzać. Bo będą jeszcze bogatsi niż teraz, i mając czas, będą go sobie nawzajem poświęcać. Bo cóż to tak, samemu siedzieć tylko i co, na siebie się gapić? Jak to mówi nasz pastor, nie trzeba za bardzo ciekawić się głęboką studnią, bo jeszcze coś tam zobaczymy. A na samym dnie to diabelstwa, upiory, wie pan. Już babcie nam o tym opowiadały. Nasz pastor z daleka się od takich spraw trzyma i proszę! Wróżę mu długie i szczęśliwe życie. To mądry człowiek. Zresztą w Jeleniej Górze wielu takich jak on chodzi. Mają tu – popukał się w bok czoła – sufit, że pod nim aż ciasno od przeczytanych ksiąg. Oni wiedzą, proszę pana, co jest, a czego nie ma, co jest prawda, a co zmyślenie. Przy nich człowiek nie zginie, nie pogubi się, zawsze właściwą drogę odnajdzie. A tak między nami, to pastor Gottlob i na kuchni świetnie się zna, a to walor każdego mędrca! Co, może nie? – Kiwając głową, wytrzeszczył na mnie oczy, ale niepotrzebnie, bo wcale się nie zdziwiłem. – Już w starożytnej Grecji, proszę pana, dlatego tacy mądrzy byli, bo zdrowo jedli i ciepło im było. Mówię panu. Owoce, świeże ryby, młode wino. Człowiek nie może być wówczas nieszczęśliwy ani głupi. Do głupoty ludzi skłania nędza, proszę pana, brak perspektyw na życie, brak pracy, szkoły, przyjaciół, pusty albo wypchany świństwami garnek. No, ale. Tak już było. W przyszłości będzie tylko lepiej! – Klepnął się w kolana i wstał. – My tu gadu gadu, a na mnie w plebanii czekają. Miło się gawędziło. Dziękuję. – Podał mi rękę i poczułem wtedy jej ciepłą puszystość. – A właściwie, to czemu mnie pan o to, jak będzie kiedyś pytał? Ach, przepraszam, nie mam już czasu. Może innym razem. Do widzenia panu.

Nigdy potem nie spotkałem już kleryka terminującego u pastora Gottloba Adolpha. Kilka lat później przeczytałem w jednej gazecie, że w pastora uderzył piorun. I to w kościele, podczas kazania, gdy pastor stał na ambonie. Piorun dostał się do wnętrza poprzez żelazny pręt, na którym znajdowała się osłona akustyczna ambony. Jest o tym mowa na tablicy nagrobnej pastora, która dziś widnieje na zewnętrznych, południowych ścianach świątyni, na wysokości prezbiterium. Jego życie więc wcale nie było długie. Przyszłość nie wyglądała tak, jak ją opisał mój kleryk. A przyszłość Jeleniej Góry? Kiedy o nią teraz pytam, to przecież jest moją teraźniejszością. I nie jest taka jak twierdził ów młodzieniec. No i czy przyszłość, którą ja sam albo ktokolwiek inny sobie wyobrazi, będzie miała cokolwiek wspólnego z rzeczywistością? Tak naprawdę jest to pytanie o rozumienie czasu. Czy on w ogóle istnieje, skoro nie możemy poprawnie przewidzieć jego upływu? Może czas jest tylko iluzją, oszustwem wyobraźni? Moje podróże w czasie skłaniają mnie do refleksji, że chyba najlepiej byłoby skupić się na tym, co jest. Tu i teraz. Bo to jest dla nas prawdziwe. Na przykład zapach pysznego obiadu, widok łabędzia lądującego na rzece, uścisk kochającej dłoni – są tuż obok, teraz. I gdyby to teraz chcieć przedłużyć, jak to mówimy – zachować na przyszłość –zamiast snuć plany, wystarczy po prostu dbać o ten obiad, troszczyć się o łabędzia i kogoś, kto kocha, co?