Z proporcji przypominał trochę patyczaka. Zwłaszcza nogi miał długie i kościste, zawsze jakby o krok przed resztą ciała. Jego mniszą chudość podkreślał jeszcze nos, wąski i długi, chociaż okrągło zakończony. Za to oczy w kształcie migdałów, w herbacianym kolorze karkonoskich potoków oraz gęste ciemne włosy i ładnie zarysowane, czerwone usta nadawały jego postaci wyraz radosny, dalece odległy od tego, który można by przypisać do zakonnego żywota. 

Chyba właśnie dla tej przyczyny panny w okolicy wzdychały za nim tęsknie, a niejedna marzyła, by poprosił ją o rękę. On jednak nie kwapił się do żeniaczki, lecz nie dlatego, że nie pragnął żony. Nosił w sercu miłość dla tej jedynej, dla której jesienią wybierał najpiękniejsze liście i układał z nich kolorowe bukiety, zimą opowiadał o ciszy padających płatków śniegu, wiosną zapraszał na koncerty do ptasiej filharmonii, a latem zabierał tam, gdzie kwitła w górach lilia złotogłów, rozsiewając wokół słodki zapach. Robił to wszystko dla tej…, której nigdy jeszcze nie spotkał. 

Jak inni mężczyźni z sąsiedztwa jako drwal trzebił górskie lasy na potrzeby okolicznych hut szkła, i jak inni szukał czasem szczęścia jako poszukiwacz kamieni szlachetnych, o których urodzie, właściwościach i cenie krążyły najdziwniejsze historie. Pragnął nie tyle bogactwa, w które prędko obrastali ci, którzy je odnaleźli, ile przygody i poczucia bycia odkrywcą. Nie nęciły go pałace, wygody i zbytki, pociągała tajemnica. Zresztą, nie zmagał się z biedą. Mimo chudości, był nadzwyczaj silny, pracował dzielnie i inaczej niż większość swych kolegów, nie zostawiał połowy zarobionych pieniędzy w karczmie, więc stać go było na godziwe utrzymanie siebie i matki, którą czcił i kochał jak synowi przystało. 

Pod koniec wiosny, gdy w górach zalegało już niedużo śniegu, postanowił udać się aż na sam ich grzbiet i tam poszukać szlachetnych kamieni. Traf chciał, że przewędrował przez Łabski Szczyt i wkrótce dotarł na rozległą łąkę, gdzie tryskają źródła Łaby. Wzruszenie, jakim zdjął go widok pobliskich szczytów, kryształowe szemranie źródła, wyrazisty zapach obejmującej łąkę kosówki sprawiły, że znów pomyślał o niej, o swej ukochanej, której nigdy dotąd nie spotkał, a głęboko wierzył, że gdzieś na niego czeka. 

Nie wiedział, że obserwują go górskie rusałki, które lubiły kąpać się tutaj, a teraz ukryły się w kosówce. Było ich osiem, a każda z nich była śliczna jak wiosenny motylek. Miały długie i lśniące włosy, klepsydrowe kształty, oczy duże i roześmiane, a usta różane. Ubrane w zwiewne szaty mogły być wzięte za jakiś barwny obłok. 

Gdy chłopak zabrał się do pracy, nie odrywały od niego oczu, zwłaszcza jedna, która nazywała się Zorza. Z lubością przypatrywała się twarzy i zręcznym ruchom kamieńczyka – tak bowiem nazywano w okolicy poszukiwacza kamieni szlachetnych. I nawet, kiedy jej siostry, chętne już do nowej zabawy, umknęły w głębokie labirynty kosodrzewiny, ona wciąż trwała przy źródle. Chciała bowiem, by kamieńczyk ją dostrzegł. I stało się. 

– Witaj, cudna zjawo – wyrwało się chłopakowi, a że był niezwykle przejęty, zapomniał się nawet przedstawić. 

– Ja jestem Zorza – uśmiechnęła się rusałka. – A tobie, jak na imię, kamieńczyku?

Było mu Anzelm, ale jakie to miało znaczenie? W tamtej chwili mógłby się nazywać choćby i Gryziąćwik albo jakiś Protowlew, a i tak nie przeszkodziłoby to tym dwojgu w wybuchu gorącego uczucia. Byli bowiem przekonani, że właśnie siebie nosili w sercu i to jeszcze zanim się spotkali. Nic dziwnego zatem, że kamieńczyk postanowił czym prędzej udać się do swej zacnej matki, by powiadomić ją o zaręczynach z rusałką. 

Powędrował ku Szrenicy i stamtąd, przepełniony radością, podskakując niczym koziołek, zaczął schodzić w dół, Zorza tymczasem pobiegła do swych sióstr i oznajmiła im miłosne nowiny. Gdy nadszedł dzień, w którym chłopak miał wrócić w góry, Zorza nie mogła doczekać się ukochanego. Niestety, zbliżył się wieczór, nastała noc, Anzelm jednak nie nadchodził. 

Jakiż niepokój ogarnął Zorzę! Nawet przez myśl jej nie przeszło, że chłopak mógł ją oszukać, zadrwić z niej i na pastwę cierpienia wystawić, a do tego próbowały przekonać ją siostry, które nie wierzyły w uczciwe zamiary ludzi. Rusałka zamartwiała się tak bardzo, że postanowiła Anzelma odszukać. Siostry błagały ją, by tego nie robiła, gdyż każda górska rusałka, która schodząc w dół przekroczy granicę wysokiego lasu, natychmiast staje się zwykłą śmiertelnicą. Dla Zorzy nie miało to jednak żadnego znaczenia. 

Ruszyła jak Anzelm, idąc w stronę Szrenicy. Tam bezskutecznie wołając ukochanego, przedarła się przez świerkowy las. Wkrótce trafiła na bardzo strome, skalne urwisko, które pokonywała z wielką ostrożnością. I nagle, kiedy miała postawić swą drobną stópkę na wystającej skalnej półce, odsuwając się nieco od ściany, w dole, na dnie urwiska ujrzała Anzelma. 

Leżał tam nieruchomo, z szeroko otwartymi oczyma, wpatrzonymi w niebo. Był martwy. Bladość jego twarzy jeszcze bardziej uwidoczniła jego szlachetne rysy. Skurcz serca, który uczuła wtedy Zorza był taki, jakby potężny grom uderzył w źdźbło trawy. Rusałka, a właściwie już zwykła dziewczyna, nie mogła go wytrzymać. Drżąc na całym ciele, przez nieuwagę obsunęła nóżkę z kamienia i runęła w przepaść…  

Gdy leśne stworzenia lotem błyskawicy doniosły siostrom Zorzy o jej tragicznej śmierci, siedem rusałek dochodząc aż na Szrenicką Halę, gorzko zapłakało. Z ich łez powstał potok nazywany Kamieńczykiem, który do dziś spływa po pamiętnym urwisku, tworząc tam Wodospad Kamieńczyka. 

Nikt by tej historii nie poznał, gdyby nie fakt, że raz na dziesięć lat, w dzień przesilenia wiosenno-letniego, gdy nastaje zorza, w wodach wodospadu można dostrzec siedem rusałek przenikających je niczym tęczowe obłoki. Słychać też ich kryształowy śpiew – opowieść o miłości rusałki i człowieka. Kto go usłyszał, już nigdy go nie zapomni.