– Teraz albo nigdy – szepnął do siebie Szklany Ludek i wstrzymując oddech, dał nogę przez uchylone drzwi pieca do odprężania szkła. Mający zmianę hutnik nie domknął ich, lecz tego nie zauważył i zabrał się znowu do wytapiania. – Oj, dostanie burę od majstra. – Zaśmiał się Ludek, ostatni raz spoglądając na wnętrze huty. – Ale mnie tu już nie będzie! – zawołał wesoło delikatnym, szklanym głosikiem, odwrócił się i czmychnął w las.

 

Drzewa, które oglądał dotąd tylko przez okna huty, zdały mu się jeszcze większe i piękniejsze. Teraz, gdy stanął pod ich koronami, wyglądały jak falujące zielenią góry o wierzchołkach wbitych w błękitne niebo. Do tego rzucały na dno lasu przyjemny cień, przez który pokryta miękką ściółką ścieżka była wilgotna i pachniała świeżo. Zewsząd dochodził też Szklanego Ludka ich szum, nieraz leciutki jak szelest młodych liści, innym razem donośny i basowy, gdy wiatr ślizgał się po iglastych gałęziach. Tu i tam śpiewały ptaki, a wokół ścieżki latały kolorowe motyle. Jeden przysiadł nawet na głowie Szklanego Ludka, rozkładając nad nim parasol wzorzystych skrzydełek. 

– No i co? – Ludek odwrócił się w stronę huty. – A mówiliście, że tu jest tak niebezpiecznie! – Jął podskakiwać jak kózka, przypominając sobie wszystko to, co dotąd usłyszał o świecie poza hutą szkła. A usłyszał niemało… 

Starsze Ludki opowiadały mu, że świat to jest takie miejsce, gdzie tylko można się potłuc, a przynajmniej doznać poważnego uszczerbku. To samo twierdziły wazony, patery i świeczniki, a nawet figurki zwierząt i roślin, co Ludka szczególnie dziwiło, bo przecież zwierzęta i rośliny raczej powinny lubić otwartą przestrzeń. 

– Ale nie zwierzęta i rośliny ze szkła! – zawołał kiedyś pewien Słoń, który od ciągle podniesionej trąby mówił jakby przez nos. – Pewnego razu kupił mnie jeden chłopiec, któremu bardzo się spodobałem. Ale po wyjściu z huty zmienił zdanie i powiedział rodzicom, że jednak woli zajączka. Mama podała mu pudełko ze mną, by mógł oddać mnie do naszego sklepu, ale chwycił je tak nieporadnie, że wypadło mu z rąk. Myślałem, że to koniec! – wytrąbił, a w jego szklanych oczach zalśniły szklane łzy. – Na szczęście uratowały mnie trociny schowane w pudełku. – Wachlował się uszami dla uspokojenia. – Wolę tu sobie stać cichutko na hutniczej półce i niczym się nie martwić – powiedział przez nos. 

– Właśnie! – jęknęła Patera na Owoce. – W hucie wszyscy o nas dbają, wycierają nas z kurzu i uważają, żebyśmy się nie potłukli. Tutaj jesteśmy zawsze bezpieczni. A tam, na zewnątrz? Nic nie wiadomo! – W geście niechęci odwróciła wzrok od wyjścia. 

Na pytania Szklanego Ludka, czy nie chcieliby się przejść po lesie, zakosztować na sobie słońca, zobaczyć pobliskiego miasteczka, spojrzeć na swe odbicie w rzece i w ogóle czy nie są ciekawi, jak to jest na zewnątrz, wszyscy odpowiadali podobnie:

– A po co? Ryzyko niewarte zachodu, pakowanie się w kłopoty!

Tylko że Szklany Ludek bardzo chciał „wpakować się” w takie „kłopoty”. Głównie dlatego, że nie wydawały mu się żadnymi kłopotami, ale wspaniałymi przygodami. Dlatego postanowił uciec. I gdy tak sobie o tym wszystkim rozmyślał, podskakując wesoło, natrafił na kamień, potknął się i… stłukł kolano. Potem, gdy przechodził koło szkoły, gdzie zobaczył grające w piłkę dzieci, choć bardzo tego pragnął, nie mógł stanąć z jedną z drużyn w szranki. Na osiedlu dziewczynka, na którą wszyscy wołali „Berek”, biegnąc, niechcący go potrąciła i zbił sobie łokieć. Gdy nadeszła zima odważył się wejść na sanki, ale tak szybko jechały, że spadł z nich, ale na szczęście pękła mu tylko czapeczka. Dni mijały, a Szklany Ludek bawił się już wyłącznie w chowanego. O ile w ogóle można było tak nazwać jego starania.

Najpierw skrył się u stolarza, znajdując dla siebie przystań w kupce trocin. Najadł się jednak strachu, gdy któregoś razu zobaczył, jak wciska się w nią tarczowa piła. Gdy odetchnął nieco u krawca, gdzie zamieszkał pośród zrzynek materiałów, omal nie stracił żywota, gdy wbiły się w nią wielkie krawieckie nożyce. Uciekł więc do aptekarza i w szufladzie z watą odnalazł spokojną przystań. Do czasu, gdy prawie nie zmiażdżyły go szczypce do dezynfekcji. I to z mojego powodu! Aptekarz chciał bowiem nabrać nimi watę, zanurzyć ją w spirytusie i zdezynfekować mój palec, z którego wcześniej wyjął drzazgę. Tak właśnie poznałem Szklanego Ludka. 

Drżący i przestraszony zaczął się skarżyć, że chciał poznać świat, przeżywać wspaniałe przygody, tymczasem okazało się, że to wszystko jest dla niego całkiem niewykonalne. 

– Moi współbracia w hucie nie mieli racji. – Wylewał szklane łzy. – Jeśli jest się ze szkła, nie tylko trzeba uważać, żeby się nie potłuc, ale w ogóle nic innego nie można w życiu robić! – Chlipał, chwytając się za głowę. – My, których tak łatwo jest skruszyć, jesteśmy do niczego! – Jego błyszcząca twarz aż poczerwieniała z bólu.

– Może chciałbyś wrócić do huty? – zaproponowałem.  

– Nie chcę! – Stanowczość Szklanego Ludka nie wydała mi się ani trochę szklana. – Wszyscy będą się tam ze mnie śmiać. Z drugiej strony – zaszlochał – po co mam być tutaj, skoro w świecie poza hutą nie ma dla mnie miejsca?! 

Nie wiem, co by się dalej stało, gdyby nie to, że akurat wtedy zza chmur wyszło słońce. Siedzieliśmy sobie z Ludkiem na ławeczce na jakimś podwórku i wiosenne promienie przeniknęły przez mego przyjaciela, rzucając na ścianę domu przed nami drżącą plamkę światła. 

– Zajączek! – zapiszczały gęste kucyki, a raczej dziewczynka, której pokaźna czupryna niemal zasłaniała buzię. – Zajączek! – Chwyciła za rękę mniejszego od siebie chłopca, z którym wcześniej bawili się razem w piaskownicy i zaczęła wodzić ręką po całej ścianie. 

– Widziałeś? – Szturchnąłem Ludka, ale ten, patrząc na dziewczynkę wstał i ocierając łzy, zaczął się przechadzać po ławce. Każdy jego ruch powodował coraz to nowe przemieszczania się po ścianie świetlistej plamki i coraz to nowe eksplozje dziecięcego śmiechu. 

Potem na osiedlu spotkaliśmy chłopca, który siedział na schodach i płakał, bo właśnie nabił sobie guza. Podałem mu Szklanego Ludka, przyłożył go sobie do głowy, a że Ludek zawsze był chłodny, guz troszkę się zmniejszył i przestał boleć, wywołując na twarzy chłopaka szeroki uśmiech. 

Najweselej zrobiło się wtedy, gdy dwie koleżanki, bliskie rozpaczy z powodu loda wypuszczonego przez jedną na ulicy, już miały się pokłócić o to, kto zawinił tej strasznej tragedii. Do awantury nie doszło tylko dlatego, że spojrzały na siebie przez Szklanego Ludka! Otóż dałem im go dla ostudzenia nastrojów, lecz jedna z dziewczynek spojrzała przez niego na drugą i zaczęła się okropnie śmiać, za nią druga zrobiła to samo. Okazało się, że przez szkło wyglądały śmiesznie jak w krzywym zwierciadle. 

– A jednak jest tu dla ciebie miejsce – powiedziałem potem do mego kompana, choć wcale nie musiałem go do tego przekonywać. Dawno już przestał się zamartwiać i teraz wesoło pogwizdywał.

– I to właśnie dlatego, że jestem ze szkła, wyobrażasz sobie? – Jego oczy błyszczały ze szczęścia. Zalśniły jeszcze bardziej, gdyśmy przechodzili koło szkoły w Szklarskiej Porębie, na której ujrzał płaskorzeźbę z bohaterami bajek. – Gdybym tak miał swoją bajkę… – słodko się rozmarzył. – Mógłbym się w niej schronić jak Śpiąca Królewna czy Tomcio Paluch! Mieszkałbym w niej bezpieczny i bawiłbym się z dziećmi, ile dusza zapragnie. Myślisz, że ktoś taką bajkę napisze?

No cóż, czas minął, a bajkę napisałem ja, Łazigór. Ciągle jednak brakuje na szkole piątej kwaterki ze Szklanym Ludkiem. Może Tobie uda się ją wyrzeźbić?