Dwóch się chłopów we wsi zwaśniło, bo każdy uważał, że lepsze karpie wyhodować potrafi. Leon twierdził, że jego tłuściutkie są niczym masło, pożywne i pachnące, Max zaś, że jego są sprężyste, a przez to więcej mają aromatu i lepiej na szlachecki talerz pasują.  Siedziałem sobie w karczmie sądowej w Bukowcu, gdy szarpiąc się i wyzywając, wpadli do środka, a twarze ich czerwone były z gorączki.

– Ty kłamco! – wrzeszczał Leon. – Co ty wiesz o smaku ryby, skoro tobie byle kasza za godziwą strawę wystarcza! 

– O ho, ho! Patrzcie go, szlachciura się znalazł! – W obawie przed ciosem Max zastawił się krzesłem. – A ja ci powiem, że prostackie to gusta, co w tłustym się lubują!

– Ja ci dam! – Pięści Leona świsnęły mi tuż nad pustym blatem.

– Panowie! Panowie! – Wstałem, żeby mnie lepiej widzieli. – Pozwólcie osądzić mnie, który wędrując po naszych górach, w niejednym pałacu jadałem. – Chcąc obniżyć temperaturę sporu, a właściwie ratując własną głowę przed ciosem z krzesła a może czegoś innego, przybrałem trochę oficjalny ton. – Nie znam was i uprzedzeń do żadnego nie chowam. – Ukłoniwszy się do obu, złożyłem ręce na piersi. – Dajcie ryby na stół, a powiem szczerze, która jest lepsza. 

Chyba zmęczyła ich długa kłótnia, bo mimo protestów niektórych biesiadników, że ze mnie nie jest pan na włościach, co by miał prawo sądy wydawać, zgodzili się. Zajęło chwilę karczmarzowi, by strawę z karpi przygotował. Gdym zobaczył pieczone ryby w plastrach cytryny, ślinka nabiegła mi do ust. Od tygodnia nic porządnego w gębie nie miałem, a w kieszeni tylko wiatr hulał. 

– Hm… Hm… – Oblizałem z mięsa ostatnią ość z pierwszego talerza. – No no… Jakby to powiedzieć… – Mlasnąłem przy ostatnim kęsie z drugiego. – Musiałbym przekąsić ziemniakami z cebulką. – Przyniesiono. – Gdyby jeszcze wina, tylko białego, wiedziałbym już na pewno. – Podano. 

– No i… – szturchali mnie chłopi, a na ich twarzach malowała się taka wściekłość, że coś mi się zdało, że niezależnie od wyroku, nie tylko siebie nawzajem, ale i mnie spraliby na kwaśne jabłko. 

Do tego karczma pełna była ludzi i teraz wszyscy się na mnie gapili. Łącznie z karczmarzem, który z przewieszoną przez ramię ścierką wyglądał, jakby miał mnie zaraz tą ścierką – chyba dla kurażu i ze zniecierpliwienia – zdzielić. 

– Ująłbym to następująco… – Przełknąwszy ostatni kęs, uniosłem wzrok w górę, gdzieś tam szukając dla siebie ratunku. – Las jest gęsty i ciemny, a łąka jasna i pełna kwiecia. Pośród drzew chciałbym mieć chatę, ale żeby z okien widok łąki się roztaczał.

– Co takiego?! – Co do jednego wybałuszyli na mnie oczy. 

– Ano musiałbym jeszcze raz spróbować, panowie. Cóż robić. Przyjdę za tydzień o tej samej porze. Przecie sąd musi być sprawiedliwy, czyż nie? 

Nie zaprzeczyli, chyba tylko dlatego, że nic z tego, com powiedział, nie było dla nich zrozumiałe. A ja za tydzień znowu suto sobie podjadłem. Co więcej, ponieważ nadal kruszyli kopię o ryby i szarpali co żywo, jakby kto pierze darł w pośpiechu, udało mi się namówić ich na trzecią próbę. Na czwartą już nie liczyłem, bo niechybnie wykryliby we mnie łobuza.

– Pierwszy karp przypomina mi wędrówkę po górach o wschodzie słońca, drugi jest jak wylegiwanie się na ciepłym mchu, gdy słońce zachodzi – powiedziałem skończywszy posiłek.

– No to który lepszy? – zapytali oboje, a po karczmie rozeszły się pomruki innych gości.

– Lepszy, lepszy… – Wzruszyłem ramionami. – Nie da się powiedzieć, czy wschód słońca jest lepszy od zachodu i na odwrót. Muszą być oba, jak początek i koniec jednego dnia. Karpie wasze są właśnie jak wschód i zachód słońca, oba przepyszne, ale kiedy przy jednym stole się do nich zasiada. – Moje rozłożone ręce zapraszały ich do wspólnej biesiady.

Chłopi spojrzeli po sobie, w czupryny się podrapali, w brody poskrobali, a karczmarz, który powyżej dziurek w nosie miał bijatyk tej dwójki, która mu zawsze coś w karczmie napsuła, cichcem położył na stole ryby i dla niej. Ani Leon, ani Max nie wiedział z czyjej hodowli karpia wsuwał, za to uszami trzęśli oboje.

Z tego, com potem się zwiedział, nigdy więcej już się nie pokłócili, a nawet razem zaczęli na jednym straganie swe ryby w Jeleniej Górze sprzedawać. Tak oto spór rozsądziłem, a przy okazji solidnie się napasłem i to najwyborniejszymi pod słońcem karpiami.