Jakem Łazigór najmowałem się do prac u różnych ludzi. W Bukowcu trafiła mi się robota koniuszego u samej hrabiny von Reden. Było to w czasie, gdy pani na Bukowcu została listownie poproszona przez pewnego pruskiego senatora rezydującego w USA, który gościł niegdyś w Karkonoszach i u hrabiostwa, by zdobyła dla jego żony przepis na ciemny śląski chleb. 

Hrabina zamówiła więc z miejscowego młyna mąkę i poprosiła o pomoc swą służącą Klaudynkę, wiejską dziewuchę. I takem się przysłuchiwał ich kuchennym debatom… 

– Jesteś pewna, że to – palcem wyprostowanej jak struna ręki, hrabina wskazała do wnętrza glinianego garnka z żytnim zaczynem – mam dodać do chleba? Pachnie okropnie, gorzej niż w brudnej stajni! Przecież ta mąka jest… – ostrożnie nachyliła się nad garnkiem – zgniła! – zawołała z grymasem obrzydzenia na jaśniutkiej twarzy.

– Moja matula mówi, że taka mąka jest żywa, pani hrabino. – Dziewczyna delikatnie, jakby dotykała maleńkiego dziecka, wymieszała zaczyn. – Że to dusza chleba. – Szeroki uśmiech rozpromienił jej smagłą buzię, okoloną śnieżnobiałym czepkiem. 

Fryderyka wydęła usta i zmarszczyła czoło, zupełnie nie dowierzając w to, co usłyszała.

– A więc teraz mąka i woda, tak? – Rozkazująco kiwnęła głową w stronę służącej, wcale nie próbując włączyć się do pracy. – Poczekaj! – Gwałtownie złapała ją za rękę. – Tu są jakieś robaki! – Zbladła, widząc, jak Klaudyna wsypuje do drewnianej misy mąkę. 

– To nie są robaki, pani hrabino. To jest żytnia mąka, pełno w niej owadów.

– Co takiego? – Głos Fryderyki zadrżał. – Owadów?! Chryste Panie! – I chwyciwszy się za piersi o mało nie zemdlała. 

– Ach, co ja plotę. – Klaudyna machnęła, jakby opędzała się od muchy. – Otrębów, chciałam powiedzieć. Takich łusek ze zboża. – Wsparłszy się na rozłożystych biodrach, przyglądała się swemu dziełu. 

– Boże mój… Czy to konieczne? – Hrabina patrzyła, jak służąca miesza ciemną żytnią mąkę z zaczynem, następnie dodaje do całości wodę i sól. 

– Ech…, u nas w chałupie zawsze wesoło do pieczenia chleba – rozmarzyła się Klaudynka, wbijając wzrok gdzieś przed siebie. – Matula tylko w piątki się za to bierze. Nigdy w niedzielę. A taki świeży, kozim serem z trybulą posmarowany… Mmm… – Jej przymknięte oczy wyrażały najwyższą atencję.  

– Teraz kminek. – Przerwała jej Fryderyka. Chyba chciała trochę zabłysnąć. Bardzo dobrze znała się na ziołach.  

– Kminek to rzadko, nie zawsze jest w chałupie… Ale lepiej go dodać, bo… – Klaudyna urwała, dosypując przyprawy, po czym przełożyła wyrobione ciasto na niewielką blachę i przykryła ściereczką. 

– Dlaczego lepiej?

– Nooo, że… Gazy, pani hrabino. Gazy po czarnym chlebie. Mój ojczulek to takie bąki sadzi… – Śmiech dziewczyny zgasł na widok wybałuszonych oczu hrabiny. – Teraz z pięć godzin musimy poczekać. – Powstrzymała się przed dalszym zdradzaniem szczegółów z zakresu perypetii trawiennych swego patera. – Potem się upiecze.

– Upiecz od razu. Nie mogę tak długo czekać. – Wyraźnie oburzona takim obrotem spraw hrabina, w dodatku do żywego dotknięta opowieścią o bąkach przy chłopskim stole, nie miała zamiaru dłużej marnować swego cennego czasu. 

Gdy Klaudyna wyjaśniła Fryderyce, że to niemożliwe, hrabina nie chciała jej wierzyć. 

– Chleb ze zgniłej mąki musi gnić dalej, żeby być smaczniejszym? To jakieś szaleństwo! – Zaczęła chodzić w tę i z powrotem. – Napiszę do senatora, że zapewne kosztował innej, jak mniemam, potrawy, którą mu czarnym chlebem nazwano. – Klepiąc się w policzki i poprawiając fryzurę, jakby chciała tak dodać sobie powagi, pospiesznie wyszła z kuchni.

A potem minęły lata. Po śmierci hrabiego Fryderyka postanowiła sama zająć się gospodarstwem. I nauczyła się nie tylko piec znakomity chleb, którego już nigdy nie nazywała „zgniłym”, ale zasłynęła w okolicy z wyrobu świetnych kiełbas i kiszonych ogórków. Taka to była pani. Prawdziwie wielka.