– Tere fere. Słyszeliście, żeby kto zwariował od ścinania drzew? Bujdy jakieś. Gada tak, bo stary jest i przesądów się trzyma. – Atletycznie zbudowany młodzian, na którego wołali tu Hein, przeciągnął dłonią po swej blond czuprynie. – Człowiek chciałby świata użyć, a tu nic tylko siedź i czekaj, kiedy słońce wzejdzie. – Chwycił kij, którym wcześniej grzebał w ognisku i znowu zaczął nim iskry wzniecać.
– Racja. Ja też mam tego dosyć – zawtórował mu grubasek o twarzy piegowatej, jakby opalał się przez siteczko. – Prędzej z nudów zwariuję niż od trzebienia lasu. Jak nie po pastwisku z piszczałką łażę, to w chałupie przy kominku strugam figurki.
– To się ciesz! – zaśmiał się długi jak tyczka i chudy jak patyk Aust o oczach większych od dorodnych śliwek. Stał nieco dalej od ognia, oparty o wysoki świerk. – Chyba że wolisz przyjść do nas. Moja matula zaraz cię sery nauczy robić. Nie będziesz miał czasu na marudzenie!
Wszyscy zaczęli się śmiać. Było ich dziesięciu. Młodych, z gęstymi czuprynami, niektórzy mieli już nawet zarost. Wiosennym wieczorem, w świetle ogniska, ich rysy stawały się ostrzejsze, wydawali się znacznie starsi. Niejeden trzymał pasterską laskę u boku, która rzucała na dookolne drzewa groźnie drgający cień. Szum pobliskiego potoku tylko delikatnie wdzierał się w ich rozmowę. Wszak głosy mieli harde i tak donośne, jakby nimi w dzwony bili.
– Cała nasza tutaj zabawa, że czasem możemy sobie jaką tabakę przytargać. – Hein przerwał ogólną wesołość. Twarz mu stężała, a za dnia błękitne oczy, teraz wyglądały na czerwone jak u królika. – Życie nam przez palce przecieka, leje się bez celu jak potok Malina. – Splunął w stronę rzeczki, kopnął coś w trawie i usiadł, sam nie wiedząc, dlaczego.
– Ty!!! – zawołał na niego chudzielec. – Uważaj! Stary twierdzi, że jak się wodę brudzi, to ludzie zaczynają chorować! – I wszyscy znowu zaczęli się śmiać.
Wtedy najniższy z całej gromady, który miał już ze dwadzieścia lat, krótkie nogi i rosłą pierś, na której osadzona była nieproporcjonalnie mała głowa, dodał:
– Staremu ta czysta woda całkiem we łbie pomieszała. Kiedyś pouczał mego tatula, żeby mokrym drewnem nie palił ani starymi szmatami. Mówił, że powietrze cuchnące się robi, a od niego ludzie zaczynają się kłócić. – Starał się brzmieć pyskato. W ten sposób próbował dodać sobie kilku centymetrów wzrostu. Uważał, że bycie niskim czyni go mało poważnym. Wołali na niego Kretschner.
– No i co? – wyniośle ozwał się do niego Hein. Od razu było widać, że nie ma kolegi w wielkim poważaniu.
– No i pstro! – Przyskoczył do niego tamten, zaciskając przy tym pięści.
– Jak postawię gospodę, może sprzedam ci lemoniadę, chłopczyku. – Niewzruszony tym gestem Hein przy ostatnim słowie zrobił między kciukiem a palcem wskazującym prawej ręki malutką przestrzeń, przez którą spoglądał teraz na Kretschnera.
– Spokojnie! Chłopcy! – Grubasek, przybierając niewinny wyraz twarzy, w porę stanął między nimi. – Do ogniska trzeba dołożyć. – Poklepał niskiego po plecach, a przed drugim rozłożył proszalnie dłonie. – Musimy dziś zaradzić, jak starego ze wsi wygnać – powiedział spokojnie, ale bardzo stanowczo.
Takiej propozycji chyba nikt się nie spodziewał. Wszak jegomość, którego nazywali „starym” mieszkał we wsi od zawsze, ponoć był jednym z jej założycieli.
– Przegnać? – półszeptem padało pytanie.
Ten wzruszył ramionami, tamten kiwał głową i chował ręce do kieszeni, inny udawał, że nic nie zrozumiał. Nawet nastroszeni jak dwa koguty na jednym podwórku Hein i Kretschner, jakby zapomnieli, że zaraz mają się podziobać.
– No a co? – Pyzaty Emil nie stracił rezonu. – Chcecie do końca życia narzekać? Prężyć muskuły przy ognisku? Kiedy tę swoją gospodę zbudujesz, Hein, co? A ty – zwrócił się do chudego Austa – kiedy wreszcie drogę porządną do naszej wsi zrobisz? Póki co, tylko o niej gadasz, a ciągle trzeba się do nas przez gęstwinę przeciskać.
Nie mogli mu zaprzeczyć. Wszyscy znali się dobrze i wiedzieli, o czym każdy z nich marzył, a stary tylko im w spełnieniu tych marzeń przeszkadzał. Nikomu nie przyszło do głowy, że przecież wiedli w Budnikach miłe i bezpieczne życie, tylko przestali to zauważać. I nawet jeśli jeszcze żadne z ich pragnień się nie ziściło, to sam fakt, że je w sobie podsycali, spowodował, że wszystko w Budnikach zaczęło się zmieniać.
Gdy nastał ranek, okazało się, że nie ma kogo ze wsi wyganiać. Otóż starego nigdzie nie było. Choć szukali go całą gromadą, nikt się na niego nie natknął. Chałupę miał uprzątniętą i zamiecioną. Kominek był wygaszony, na stole stał kubek z niedopitym mlekiem. Ci, co weszli do izby, twierdzili, że było jeszcze ciepłe. Starego nie było też nad Maliną, a przy Ponurej Kaskadzie przesiadywał nieraz całymi dniami. Na Tabaczanej Ścieżce nie spotkano żywego ducha, a Kowarski Grzbiet wyglądał jakby nigdy człowieka nie widział. W dolinie Skałki ani na Wołowej Górze czy w okolicach Buławy też nikt poszukiwanego nie znalazł.
Mijały tygodnie i miesiące. Hein wyciął sporo lasu i postawił wreszcie swoją gospodę z 16 miejscami noclegowymi. Drugą, nieco mniejszą, jakby na złość Heinowi wybudował Kretschner. Głównie dzięki staraniom chudego Austa poszerzono też drogę wiodącą z Kowar. Stamtąd bowiem najwięcej trafiało do Budnik turystów. Większość z nich zmierzała na Śnieżkę i wioska leżała na ich szlaku. Prawie każdy kupował też w gospodarstwie Emila trochę sera, chleba i kiełbasy, fundując sobie prowiant na górską wędrówkę. Niejeden nabywał też piwo sprzedawane w gospodach lub przez właścicieli poszczególnych chałup.
Ludzi przybywało, a budniczanie uwijali się jak w ulu. Momentami zdawało się, że na trzynaście we wsi budynków przypada trzynaście razy więcej osób niż kiedyś. Hein całymi dniami w kuchni gotował albo pokoje szykował. Nie można się było z nim dogadać. Zabiegany jak koń wyścigowy, wszystkiego zapominał. Na co się umówił, z kim, na kiedy i po co. Nieraz usiłował przypomnieć sobie, w jakim celu zbudował gospodę, ale za chwilę nie pamiętał już pytania. Chudy Aust napuchł przez lata i blady się zrobił. Ledwo co wody się napił, biegł do wychodka. Emil narzekał, że za dłuto dawno nie chwycił, na piszczałce nic nie grał. Schudł, że ledwo go można było poznać. Co sera i kiełbasy zrobił, to sprzedał, a krowy pędził na łąki do samej zimy. Chorowały mu przez to, wiecznej mu troski przysparzając. Kretschner za to bardziej niż zwykle skory był do jatki i kłócił się z kim popadnie.
– To nie moja wina, że szanownym państwu powietrze tu śmierdzi. A kto wam każe wąchać?
Na uwagi swych gości, że przecież nie da się nie czuć zapachu ani powstrzymać kaszlu, wrzeszczał:
– A kiedy ja mam drewno suszyć, żeby wam ciepło było, co? O północy? A może w Boże Narodzenie?
Sugestii, że śmierdzi może od wody nawet nie chciał słuchać.
– Fanaberie jakieś, miastowych gardłowanie!
Po okolicy zaczęła się nieść fama, że Budniki to niezbyt przyjemna osada. Że zimno tam jest, woda niezdrowa, powietrze cuchnie starymi szmatami. Że jedzenie niezbyt dobre, a obsługa jeszcze gorsza. Że drogo, a luksusów nie uświadczysz. O tych „luksusach” wielu w Budnikach debatowało. Gdzieś pod nosem, bo nikt nie miał dla innych czasu, rozważając, co by tu i jak by tu, żeby turystów jednak więcej przybywało, żeby im się bardziej podobało. Wymyślone przez nauczyciela święto powitania i pożegnania słońca niewiele pomogło. Miejscowe dzieciaki świetnie się bawiły, ale przybysze nie byli zachwyceni.
I tak Budniki zaczęły zanikać, cichnąć, zapadać się w sobie jak pusta chata. Odwiedzających było coraz mniej, a ci, co się pojawiali, robili to raczej z przypadku i na krótką chwilę. Wreszcie po osadzie ledwie ślad pozostał. Kilka kamieni w trawie, zarośnięte ścieżki. Budniki zniknęły jak starzec, po którym został tylko kubek z jeszcze ciepłym mlekiem. A przecież tuż przed tym zanim zniknęły, nie było w osadzie nikogo, kto nie oddałby wszystkiego, co miał, by stary znowu znalazł się na miejscu. By można było razem palić nad Maliną ogniska, rzeźbić drewniane figurki i w ciszy Kowarskiego Grzbietu rozmyślać o wielkim świecie. Bo przecież tym wszystkim był tajemniczy „stary”. Bliskością między ludźmi, harmonią między czasem pracy a odpoczynku, czystą wodą, świeżym powietrzem, zdrowym jedzeniem. Nie był podbijaniem świata ani zdobywaniem majątku. Był tym, co jest blisko, obok nas, tu i teraz. Co jest proste i oczywiste. Teraz by go posłuchali. Ale było już za późno. Budniczanie jeden za drugim opuszczali swe domy. Przenosili się choćby do Karpacza, ale o tym opowiem już kiedy indziej.