Zdarzyło się kiedyś, że pewien jegomość, którego zaraz dokładniej przedstawię, wybrał się na szczyt Chojnika, a właściwie wzniósł wysoko ponad tę górę, nie tyle dla uroków widokowych, lecz, by przypomnieć sobie coś bardzo ważnego. Posłuchajcie.
Liście nie mogły być zieleńsze, a niebo bardziej błękitne niż tego dnia, gdy wiosna w Karkonoszach osiągnęła swój pełen rozkwit. Rzekłbyś sam sok zieleni, esencja błękitu, zupełnie jakby świat był świeżo malowany, a farba nie zdołała jeszcze obeschnąć.
Ptasie trele były tak donośne, że zdawało się, iż na każdej gałęzi każdego drzewa siedzi jakiś ptak i robi co może, by zwrócić na siebie uwagę reszty leśnych mieszkańców. Jedynie samczyk sosnówki, która przypomina nieco sikorę bogatkę, ale ma białą plamkę z tyłu głowy, pośród igieł rosnącej na skale sosny, otwierał dziubek, nadymał gardełko, ale żadna melodia nie chciała się z nich wydostać. Można by sądzić, że tyle wysiłku wkładał w próbę śpiewania, ile powykręcana od wiatru sosna, na której siedział, prężyła się, by powczepiać swe korzenie w skałę, zupełnie, jakby chciała wydrapać w niej miejsce do rośnięcia, znaleźć dla siebie odrobinę gleby, ociupinkę wody.
– Jak to szło? – zadumał się ptaszek i za nic nie mógł sobie przypomnieć.
Od kilku dni starał się zaśpiewać właściwą piosenkę, a pomimo że cały las huczał od tysięcy serenad, nawet jednej nutki nie mógł z nią skojarzyć. Postanowił więc pofruwać tu i tam i popytać, czy ktoś nie znalazł przypadkiem jego śpiewnika.
Najpierw zagadnął puchacza, ale ten go wyśmiał twierdząc, że sowi śpiewnik całkowicie mu wystarcza i nawet gdyby znalazł cudzy, nie byłby nim zainteresowany. Znowu kowalik, poruszając się po bukowym pniu we wszystkich kierunkach, tak był zajęty poszukiwaniem pod korą owadów, że nawet nie chciał z sosnówką gadać.
– Idź do wiewiórki. – Zbył swego rozmówcę, a szaroniebieski wierzch jego ciała mignął mu przed oczyma. – Ma więcej czasu niż ja. Ona ciągle gromadzi zapasy. – Mrugnął okiem, przez które przebiega ciemna pręga.
Tylko że wiewiórka nic o śpiewaniu nie wiedziała. Ofukała swego gościa sądząc, że żarty sobie z niej robi i wzięła się do wydłubywania resztek nasion z zeszłorocznej sosnowej szyszki.
Muflon owszem, jak to muflon, dość powolny, zawsze miał czas na dłuższą z sąsiadami z Chojnika pogawędkę, ale na pytanie sosnówki, jedynie kręcił przecząco ślimami, a może tylko z troski o małego ptaszka, że nie wie, co ma na wiosnę śpiewać.
– Może zmień dietę – zaproponował. – Przejdź na wegetarianizm, mówię ci. Ja wsuwam tylko zioła, liście i owoce, w zimie trochę kory i porostów, i jakoś pamiętam, jak mam beczeć.
Wprawdzie – co do porostów – sosnówka miała wątpliwości, czy ich jedzenie nie odbiega od diety bezmięsnej, skoro porost to mieszanka grzyba i glonu, ale pomyślała, że jeśli nie znajdzie innego sposobu na to, by przypomnieć sobie swoją piosenkę, skusi się i na porosty.
– Daj spokój, bracie. – Rozbawiony takim pomysłem dzięciołek, tak się roześmiał, że omal nie spadła mu z głowy czerwona, czarno obrzeżona czapeczka. – W życiu nie zrezygnowałabym z owadów. Bez nich nie miałbym siły bębnić. Jak chcesz, to cię nauczę. – I z prędkością wiertarki udarowej na wysokich obrotach zaczął przekłuwać bukową korę.
– Chyba jednak nie – zakwilił samczyk sosnówki, którego na widok pracującego dzięciołka rozbolała głowa. – Wolałbym znaleźć mój własny śpiewnik. – I szybciutko odleciał.
Wylądował w ogrodzie jednego ze stojących u podnóży Chojnika domów. Pasła się tam biała jak śnieg koza.
– Co jeeest? – zameczała od razu, nie lubiła bowiem wdawać się w niepotrzebne, jej zdaniem, grzeczności.
– Szukam mojego śpiewnika. Widziałaś go gdzieś? – zapytał ptaszek.
– Eeeeeee, co ci będę gadać. – I znowu zajęła się skubaniem trawy. – Możeeee – dodała po chwili.
– Jak to? – Nadzieja wstąpiła w serce sosnówki.
– Mój gospodarz ma psaaaa. I on mógł buchnąć twój śpiewnik.
– Pies? – Kto by się dziwił, że pan sosnówka się zdziwił.
– Eeeeeee, co ci będę gadać – zameczała koza. – Ten piees jest chyba mnieeejszy od ciebie. Ma oczy większe od ogona i bardziej ćwieeeerka niż szczeeeeka. Musiał się z czegoś uczyć, nieeeee?
Ale pies, który rzeczywiście wydał się sosnówce bardziej od psa przypominać kasztanowego ludka z nogami z zapałek i wyłupiastymi ślepiami, nie rozumiał w ogóle pytania ptaszka. Wydając z siebie odgłosy będące mieszaniną miauczeń, pisków i szorowania widelcem po szybie, przyskakiwał do sosnówki, którą przejął lęk, by tego dziwotwora nie uszkodzić przypadkowym dziubnięciem. Gdy rozłożyła skrzydełka, pies natychmiast uciekł.
Tymczasem nasz ptaszek wylądował wkrótce na skraju lasu i łąki. Dostrzegł tam bowiem buchtującego w poszukiwaniu larw dzika i postanowił również jego zapytać, czy aby nie rzucił mu się gdzieś w oczy sosnówkowy śpiewnik.
– Przykro mi. Pewnie nawet gdyby leżał blisko mnie, wcale bym go nie zauważył – odparł poważnie dzik. – Wiesz, mój wzrok nie jest najlepszy. Co innego, gdyby twój śpiewnik pachniał. Dawno go zgubiłeś? Może coś jeszcze wyczuję?
– Jeszcze śnieg leżał pod zamkiem – rzekł smutno samczyk sosnówki.
– Za długo. Nie ma szans, żebym wyczuł na śpiewniku twój zapach.
– Słuchaj – rozchmurzył się nagle ptaszek, bo bardzo lubił dzika i często ucinali sobie razem pogawędki – a może nauczyłbyś mnie twojej piosenki, co? Głupio mi tak cicho siedzieć na sośnie, muszę coś śpiewać, a mojej piosenki nie mogę sobie bez śpiewnika przypomnieć.
– Dzik spojrzał na swego przyjaciela, kręcąc nieufnie tabakierą. Nagle zjeżył swój chyb, nerwowo zaczął przebierać racicami.
– Zwariowałeś? – wypalił wreszcie. – Widziałeś kiedyś ptaka, który by chrumkał jak dzika świnia?!
Na tę ripostę samczyk sosnówki o mało się nie przewrócił. W jego malutkich oczkach pojawiły się łzy.
– Zresztą, ja chrumkam w mollach, a ty śpiewasz w durach. To całkiem inne tonacje – powiedział już spokojniej dzik, któremu żal zrobiło się przyjaciela.
– To co ja mam teraz…? – Drżał z przejęcia ptaszek.
– Jeśli nie możesz śpiewać, to zrób coś innego, właściwego dla ptaków. Polataj sobie dla otuchy. Najlepiej tak wysoko i tak długo, aż wpadnie ci do głowy jakiś pomysł.
I samczyk sosnówki uczynił, jak mu poradził dzik.
Wzniósł się ponad szczyt góry Chojnik, potem jeszcze ponad szczyt zamku. Latał tak wysoko, że z daleka oglądał Górę Żar, pobliskie Rudzianki, dolinę Wrzosówki i Choińca. Poczuł się już lekko zmęczony, gdy pod wieczór niebo zaczęło się chmurzyć, jaskółki obniżyły lot i piszcząc przeciągle, zwiastowały wiosenny deszcz. Spadające coraz gęściej krople sprawiły, że ptaszek także opuścił lot i teraz unosił się tuż nad koronami drzew.
– Kap, kap, kap – doszło do jego maleńkich uszu. – Kap, kap, kap. – Przezroczyste bąbelki uderzały w liście, gałęzie, potężne granitowe głazy, zamkowe mury. Przepychały się i między drzewami, docierając do dywanów marzanki wonnej i szczawika zajęczego, a nawet i głębokiej doliny Choińca, który potężniał od tego z chwili na chwilę.
Ponad lasem robiło się coraz duszniej. Kotłowało się od zapachów mchu, ziemi, głazów i liści. Nagrzane za dnia, teraz suto okraszone deszczem, parowały jak rozgrzane w saunie kamienie, polane zimną wodą.
I wtedy zdało się naszemu ptaszkowi, że słyszy najpiękniejszą melodię świata – wiosenny deszcz. Taki deszcz, na który czekał cały las, wszystkie w nim stworzenia, spragnione wody, ochłody i życia. Gdzieś pod niskimi chmurami przeciskały się ostatnie tego dnia promienie słońca i wówczas samczyk sosnówki zaśpiewał. Zaśpiewał tak, jakby chciał tym śpiewem wyśpiewać cały deszcz Karkonoszy, namalować nim wszystkie krople, wywołać życie w najmniejszym poruszeniu wiatru.
Tak odnalazł w lesie swój śpiewnik, którego już nigdy więcej nie musiał szukać.